Świt zaatakował podwójnie. Najpierw chłodem, który się rozszedł gwałtownie i nisko, aż okrył sobą cały obszar, gdzie miał właśnie budzić się dzień. Był przy tym raczej wyzuty z wszelkich skrupułów. Drugi atak Świt przypuszczał powoli i jakby z ukrycia. Mrok powolutku i bardzo niechętnie zaczął ustępować pod jego perswazją i zdawał się sprawiać wrażenie, jakby robił to wyłącznie dlatego, że Świt coś mu obiecał. Nie trwało to jednak aż tak długo i już po kilkunastu chwilach Mrok właściwie zniknął, pozostawiając jeszcze gdzie nie gdzie (czyli to tam to tu) swoje blade ślady w cieniu. Ptaki darły się już od dawna, w koronach drzew też był jakiś małpi hałas i sporo ruchu, wszędzie słychać się dało ciamkanie, mlaskanie, chrobot, skrzek, rechot, tupanie, szuranie i całą gamę różnych dźwięków, które zawsze były tam, gdzie Świt właśnie przychodził, aby pobyć sobie chwilę czy dwie. Może nawet trzy? Tego Świt nigdy nie mógł być pewien. Wiedział tylko, że Dzień miał charakter gwałtowny, a nawet nieco chaotyczny. Dzień zawsze się gdzieś spieszył, za czymś gonił lub przed czymś uciekał, dlatego Świt za każdym razem starał się jak najlepiej wykorzystać dany mu czas. Trwał. Odmieniał. Rozkoszował się własnym jestestwem. W dziwnym skórzanym domku z kołami po bokach dźwięki były zupełnie inne ale Świt, który się wdzierał przez dwa niewielkie okienka, był dokładnie ten sam co na zewnątrz. Tak samo pachniał rosą i roztaczał dookoła to swoje samouwielbienie.
Geralt obudził się pierwszy. Nagle, ale bez zbędnej gwałtowności. Obudził się tak jak się budzi kot, kiedy usłyszy mysz za szafą. Zaraz cię dorwę. Złapię bez trudu. Już mi nie umkniesz. Zabiję cię i rozwlekę twoje ścierwo po całej podłodze, ale jeszcze nie teraz. Teraz jeszcze przeciągnę się, ziewnę kilka razy i poliżę trochę łapki. Mam czas, jestem Łowcą. Jestem Panem Twego Losu. Geralt wstał i niczego sobie nie oblizał. Po prostu wstał i wyszedł. Co dalej robił, nie wiem. Zostałem w środku. Nie potrafię widzieć przez ściany. Nawet te skórzane...
Jaskier i Rincewind wciąż spali. Naprzemiennie unosili i opuszczali swoje brzuchy niczym silnik typu boxer swoje tłoki. Wyglądało to równie zabawnie, ale dużo bardziej kalorycznie. Choć silniki typu boxer z całą pewnością mają więcej koni, pojedynczy rumak Jaskra był niewątpliwie znacznie bardziej dziki i w ogóle nie ujeżdżony. Był tak dziki i gwałtowny, że Rincewinda zaczęły szczypać oczy, jeszcze zanim się obudził. Zresztą obudził się z tego samego powodu. Twarz wygiął mu paroksyzm obrzydliwego zaskoczenia, Rincewind nie zdążył jeszcze poznać Jaskra od tej strony. Zdążył tylko złapać się natychmiast całą dłonią za dolną część twarzy i wybiec na zewnątrz, choć mało brakowało, a by nie zdążył. Tym razem widziałem, co robi Rincewind, bo wyszedłem za nim. Za mną wyszedł Świt otoczony dźwiękami i tak to właśnie Jaskier został sam w dziwnym skórzanym domku z kołami po bokach. No może nie zupełnie sam. Została z nim Woń. Dość często podróżowała towarzysząc bardowi, ale jest postacią na tyle mało interesującą, iż wątpię, żeby kogokolwiek zainteresował jej szczegółowy opis, dlatego zaniecham... Powiem tylko tyle, że rozmawiałem jeszcze wczoraj z autorem, który ma już swoje lata i niejedno widział, ale takiego talentu, jakim Los obdarzył Jaskra, nie spotkał jeszcze nigdy. Zająknął się na moment, kiedy mówił "nigdy", i dziwnie przyglądął się jakiejś kobiecie z laptopem na kolanach, ale w ostateczności wyrzekł, co miał wyrzec, i poszliśmy dalej...
Świt ukłonił się uprzejmie, Dzień skinął do niego dostojnie i z godnością, Świt odwrócił się na pięcie i odszedł, a dzień rozsiadł się w krainie jak w wielkim fotelu i jął mieć baczenie na wszystko z wyjątkiem dźwięków, które jak zwykle robiły, co chciały. Kiedy Geralt wrócił (nie wiem skąd, bo nie widziałem, dokąd idzie i nie zauważyłem, kiedy wrócił) ,Rincewind wciąż wymiotował pod drzewem, czemu przyglądały się osłupiałe i zniesmaczone konie.
- Co z tobą, magu?! - zawołał gromko wiedźmin, wieszając trzy niemałe pstrągi na trzeciej lepszej gałęzi.
- Jaaaaskrrvieeeld - wybełkotał czarodziej, lub coś podobnie brzmiącego.
Geralt zrobił minę, jakby coś wiedział. Jakby ta wiedza ciążyła mu jak jakieś brzemię. Podszedł do skórzanej ściany odgarnął jakieś farfocle, spod których wyłoniło się ludzkie ucho łypiące na Rincewinda podejrzliwie swoją małżowiną. Geralt pochylił się nad nim i wyszeptał cicho "puść", po czym skórzane ściany dziwnego domku z kołami po bokach opadły łagodnie na ziemię i domek przestał wyglądać jak domek, ale jak niewielki wóz postawiony na jakichś kołkach do góry kołami na jakimś dywanie. Okolica natychmiast trochę posmutniała, ale Wiatr szybko i sprawnie załatwił sprawę. Niewiele ponad godzinę później cała trójka plus Stefanek byli znów na trakcie. Geralt jechał wierzchem na Płotce kilkadziesiąt metrów przed wozem i uważnie przyglądał się Drodze. Droga nie odwzajemniała jego spojrzeń. Dumna, niezależna, nieco feminizująca, sprawiała wrażenie zupełnie obojętnej. Jakby zupełnie nie obchodziło jej, kto ją teraz penetruje i czy w ogóle. Przynajmniej w czasie pokoju. W czasie wojny Droga zwykła czasem wtrącać swoje trzy grosze, przeważnie opowiadając się po stronie miejscowych, którzy byli w jej poczuciu gwarancją niezmienności. Droga nie lubiła gwałtownych zmian, wolała, aby wszystko było jak zawsze. Poza tym Droga po prostu uważała taką postawę za szlachetną, a jako wyboista i kamienista miała mały kompleks, więc za wszelką cenę chciała się kojarzyć z czymś szlachetnym. Na szczęście było już dawno po wojnie i podróżujący mogli się czuć swobodnie i bezpiecznie.
Dokąd jednak jechali, jakie cele im przyświecały kiedy zaczynało zmierzchać lub było już zupełnie ciemno, tego nie wiem do dziś. Nawet sam Autor miewał często swoje podejrzenia, ale nigdy żadnej pewności. Rozmawiałem z nim jeszcze wczoraj, ale nie skończyło się to dobrze. Kłóciliśmy się, przerzucaliśmy nawzajem na siebie odpowiedzialność za to, kto powinien mocniej dbać o czytelników. Kto powinien bardziej się wstydzić niejasności i wątpliwości, jakich czytelnicy z całą pewnością mieli coraz więcej. Autor nie krył żalu, że zamiast rozwiewać wątpliwości czytelników, zajmuje się rozwiewaniem Woni, ja zaś miałem do niego pretensje, że nie odbiera telefonu, gdy do niego dzwonię, bo nie wiem,
co dalej. Doszliśmy wreszcie do porozumienia, że trzeba się będzie spotkać i ustalić jakąś strategię. Kiedy zorientowałem się mniej więcej w połowie spotkania, że odbywa się ono w głowie autora, na samym początku zacząłem się martwić o jego kondycję psychiczną. Zrobiło mi się go nawet trochę żal. Zacząłem mówić do niego łagodnie, uspokajającym tonem i sugerować, by myślał o czymś przyjemnym i że wszystko będzie dobrze. On jednak tylko patrzył na mnie z tym swoim cynicznym uśmiechem, patrzył, patrzył i wzroku nie spuszczał, aż wreszcie dotarło do mnie, że ja również jestem wymyślony. Przyznam szczerze, że okropnie mnie to zdruzgotało. Przełknąłem jednak tę gorzką pigułkę jakoś, a nawet nabrałem nieco pokory. Postanowiłem, że od tej pory będę jeszcze bardziej sumiennym narratorem i postaram się nie zamęczać państwa zbyt długimi i nudnymi opisami przyrody i tym podobnymi bzdurami. Postanowiłem więc, że zrobię wszystko, co w mej mocy, pragnę jedynie zwrócić państwa uwagę, iż mocy udziela mi autor, więc to głównie w jego rękach leżą efekty moich postanowień. Ale dość o mnie. Wracajmy do Zdarzeń...
Na przekór wiatrom i nieprzychylnościom Losu gnałem niczym czas w znikomej grawitacji. Całą mą wyimaginowaną postać pokrył kurz i zmarszczki pozakrzywianej od prędkości czasoprzestrzeni. Drogę mą wytyczał nie szlak, nie krzywa linia na mapie, ale czysty wektor. "Gdzie oni! Gdzie oni!" krzyczał mój wymyślony umysł zachrypniętym i rozedrganym głosem, dopóki ich nie odnalazłem. Kiedy wychyliłem głowę zza wzniesienia, dostrzegł mnie natychmiast Geralt. Byli jeszcze daleko. Wiedźmin w miejscu zawrócił Płotkę i podjechał do wozu, nakazując Jaskrowi ruchem ręki się zatrzymać. Pochylił do nich głowę i zaczął coś szeptać. Nie mogłem nic usłyszeć, gnałem wszak na przekór wiatrom i nieprzychylnościom Losu, ale kiedy znalazłem się bliżej, oni zachowywali się zupełnie naturalnie. Geralt znów o kilkadziesiąt metrów z przodu, a Jaskier ze Stefankiem za pazuchą i Rincewindem u boku siedzieli na wozie ciągniętym przez konia, którego imienia do tej pory nie znam.
Dzień przeciągnął się leniwie, dotknął swoim palcem słońce i lekko przyciskając przesunął je nieznacznie w górę nieboskłonu, tak jak się przesuwa niechcianą solniczkę, gdy stanie zbyt blisko talerza. Jaskier z Rincewindem gadali jak najęci. Mówili czasem nawet jednocześnie, ale w niczym im to nie przeszkadzało. Mówili bardzo chętnie. Jaskier od czasu do czasu parskał swym jowialnym śmiechem, a Rincewind robił zadumaną minę i unosił palec do góry w filozoficznym geście. Dodam tylko (aby zmniejszyć poziom wątpliwości), że w geście filozoficznym unosimy wskazujący palec, a nie środkowy. Geralt jak to Geralt obserwował okolice bacznie i przyglądał się wszystkiemu, co wydało mu się nieoczywiste, a oczywiste wydawało mu się prawie wszystko. Ot, taką miał naturę. Patrzył więc uważnie i nieprzerwanie, prześwietlając okolicę swym wiedźmińskim wzrokiem jak skaner torbę na lotnisku i nie dostrzegał niczego podejrzanego aż do chwili, kiedy ujrzał nieruchomą kępę trawy. Kępę trawy nieruchomą absolutnie. Zaskoczyło go to niesłychanie, czyli niezwykle cicho, bowiem słowo niesłychanie oznacza właśnie, że ktoś o czymś lub czegoś nie słyszał. Wszystkie kępy traw, jakie Geralt widział w swoim dotychczasowym życiu, były choć w znikomym stopniu, ale zawsze ruchome. Tej nie poruszało nic. Ani powiew wiatru, ani mrówcze czy biedronie harce, ani potok soków we wnętrzach pojedynczych źdźbeł, ani nawet obrotowy ruch planety. Były nawet sugestie, że wiedźmin nie widział w życiu za dużo, ale przecież widział to właśnie teraz, zatem widział już wszystko. Dlatego Geralt uniósł tylko zaciśniętą pięść do góry i poczekał w milczeniu, aż Jaskier to zauważy. Wtedy zsiadł z konia i lekkim, dziwnie bezgłośnym klepnięciem odesłał go do pozostałych. Sam natychmiast rzucił się do biegu. Gnał tak prędko, że w oczach osłupiałych towarzyszy jego ruchy rozmyły się jakby ktoś przesadził z nałożeniem na nie efektu motion blur. Nieruchoma dotychczas kępa traw zatrzepotała nagle i wypadło z niej coś srebrzystego, połyskującego i równie rozmytego jak ruchy Geralta. Zgodnie z Einstainowską teorią relatywizmu pościgowego, ani Jaskier, ani Rincewind nie byli w stanie dostrzec, za czym gonił wiedźmin. Geralt, będąc w tym samym układzie odniesienia, mógł się dokładnie przyjrzeć ściganemu- z wyjątkiem momentów, kiedy któraś z jego stóp dotykała ziemi, bowiem strasznie wtedy trzęsło kamerą. Wiedźmin między sto czterdziestym ósmym a sto czterdziestym dziewiątym krokiem z osłupieniem uznał, że ściga połyskującego srebrzyście w południowym słońcu żelaznego karła. "Hah!" pomyślał w biegu. "Nieludź! Nie będzie blaszak pluł mi w twarz! Dorwę, posiekam i odeślę do Matrixa!" kontynuował regulując oddech. Karzeł gnał jak omyłkowo wystrzelony czar z palców Rincewinda. Jak Wielka Niebieska Nibiru po swej Enigmatycznej Orbicie. Gnał jak moment obrotowy. Kilkoma zadziwiająco sprawnymi jak na żelaznego karła susami przeskoczył ponad lasem i zaczął zbliżać się do morza. Geralt nie ustępował, gonił zażarcie licząc, że żelazny karzeł nie jest zwolennikiem słonych wód. Miał w tym sporo racji, bowiem karzeł zawrócił na zachód, gdzie w oddali majaczył jakiś port. Gerald poznał poszarpane sztandary Khorinis i przyspieszył jeszcze bardziej. Dwie smugi światła przecięły niebo nad miastem jak grom tylko znacznie szybciej. Jedna srebrzysta, druga bladoszara, zatoczyły kilka kół nad ratuszem i runęły z hukiem między tłumek zebranych gapiów. Dało się słyszeć przyspieszony brzęk stali, dało się widzieć pióropusze iskier. Pościg bezlitośnie trwał. Każdej sekundy mijały setki metrów, każdej sekundy wiedźmin zbliżał się do swojej ofiary. Miał tę przewagę, że umiał regulować w biegu oddech. Karzeł nie miał szans. Nie oddychał wcale. Nigdy. Był żelazny. Gnał. Przebierał żelaznymi nogami jak wspominany nieco wcześniej silnik typu boxer swoimi tłokami. Karzeł wpadł do ciemnego korytarza. Nie pytajcie gdzie. Nie wiem. Wszystko działo się tak szybko, że i tak nie nadążyłbym z opisem. Nie żebym był lichym narratorem. Znamy się już chwilkę i mam nadzieję, że nabieram powoli Waszego zaufania. Są jednak takie rzeczy, których nie przeskoczę nawet choćbym był najznakomitszym narratorem wszechczasów. Na przykład prędkości, z jaką Geralt schował miecz i dobył elfickiego sztyletu wykutego jeszcze w czasach gnomów w podziemiach Abhar Ceberenh Bukarependekereh Vishert Monekrekbrkh Pakrathepredentereph Fahakrt. Powiem tylko: "zajebiście szybko". Jeszcze szybciej karzeł wpadł już resztką sił do jakiejś komnaty, zdążył jeszcze zamknąć zapadkę i plecami oprzeć się o drzwi. Nie dyszał tylko dlatego, że nie miał nawet płuc. Geralt dopadł drzwi i zaczął wbijać w nie swój elficki sztylet raz za razem. Ostrze przechodziło z łatwością przez deski i Geralt wyciągał je, wpuszczając cienkie snopy światła do korytarzyka, w którym stał i rąbał. Po drugiej stronie drzwi żelazny karzeł nie wiedział, co robić. Jego srebrne jak rtęć oczy wyrażały przerażenie, a kałuża rdzawej uryny pod nim stawała się coraz większa i bardziej cuchnąca. Geralt jednym energicznym kopniakiem przedarł się w końcu przez posiekane drzwi i rzucił się z atawistyczną pasją na bezbronnego karła. Był w szale. Nic nie mogło go już zatrzymać, ani ja, ani nawet autor. Obaj wiedzieliśmy, co się stanie. Obaj mogliśmy się tylko przyglądać, ale mi zbyt było szkoda Geralta ,więc wróciłem do Jaskra i Rincewinda. Autor, ten nadęty bufon i wykolejeniec, karmił swoje oczy tym okrutnym acz bezsensownym przedstawieniem. Geralt bez pamięci walił karła, gdzie popadło i czym popadło, niemal łamiąc sobie ręce i nogi z każdym ciosem o niewzruszoną powierzchnię przerażonego karła. Karzeł oczywiście nie czuł niczego oprócz strachu. Geralt oczywiście nie czuł niczego oprócz pasji. Lał, lał i lał karła powoli opadając z sił, tracąc przy tym coraz więcej własnej krwi, która coraz bardziej skonfudowana czynami wiedźmina stygła niechętnie i z odrazą.
Ja w tym czasie obgryzałem pieczone udko kurczaka, żartując i rechocząc na przemian w towarzystwie Jaskra i Rincewinda, od czasu do czasu uzupełniając smak odrobiną kiszonej kapusty i natychmiast spłukując go zimnym, cudownie gorzkim piwem. Trzeba przyznać Jaskrowi, że znał się na trunkach i innych przyjemnościach podniebienia jak mało kto.
Nie było nawet trzeciej, kiedy zobaczyliśmy powracającego Geralta. Wiedźmin wlókł za sobą z niesłychanym trudem coś pobłyskującego. Był cały zalany krwią i ledwo się trzymał na nogach, sprawiał jednak wrażenie szczęśliwego. Chwilę później po prostu padł zemdlony, a coś pobłyskującego runęło mu na plecy, przyciskając go do ziemi.
- To właśnie Wasyl - powiedziałem do współbiesiadników i wszyscy trzej zaczęliśmy się martwić. Nawet nieprzytomny Stefanek zadrżał przez sen i utoczył niewielką smużkę śliny pod pachą Jaskra...
Geralt obudził się pierwszy. Nagle, ale bez zbędnej gwałtowności. Obudził się tak jak się budzi kot, kiedy usłyszy mysz za szafą. Zaraz cię dorwę. Złapię bez trudu. Już mi nie umkniesz. Zabiję cię i rozwlekę twoje ścierwo po całej podłodze, ale jeszcze nie teraz. Teraz jeszcze przeciągnę się, ziewnę kilka razy i poliżę trochę łapki. Mam czas, jestem Łowcą. Jestem Panem Twego Losu. Geralt wstał i niczego sobie nie oblizał. Po prostu wstał i wyszedł. Co dalej robił, nie wiem. Zostałem w środku. Nie potrafię widzieć przez ściany. Nawet te skórzane...
Jaskier i Rincewind wciąż spali. Naprzemiennie unosili i opuszczali swoje brzuchy niczym silnik typu boxer swoje tłoki. Wyglądało to równie zabawnie, ale dużo bardziej kalorycznie. Choć silniki typu boxer z całą pewnością mają więcej koni, pojedynczy rumak Jaskra był niewątpliwie znacznie bardziej dziki i w ogóle nie ujeżdżony. Był tak dziki i gwałtowny, że Rincewinda zaczęły szczypać oczy, jeszcze zanim się obudził. Zresztą obudził się z tego samego powodu. Twarz wygiął mu paroksyzm obrzydliwego zaskoczenia, Rincewind nie zdążył jeszcze poznać Jaskra od tej strony. Zdążył tylko złapać się natychmiast całą dłonią za dolną część twarzy i wybiec na zewnątrz, choć mało brakowało, a by nie zdążył. Tym razem widziałem, co robi Rincewind, bo wyszedłem za nim. Za mną wyszedł Świt otoczony dźwiękami i tak to właśnie Jaskier został sam w dziwnym skórzanym domku z kołami po bokach. No może nie zupełnie sam. Została z nim Woń. Dość często podróżowała towarzysząc bardowi, ale jest postacią na tyle mało interesującą, iż wątpię, żeby kogokolwiek zainteresował jej szczegółowy opis, dlatego zaniecham... Powiem tylko tyle, że rozmawiałem jeszcze wczoraj z autorem, który ma już swoje lata i niejedno widział, ale takiego talentu, jakim Los obdarzył Jaskra, nie spotkał jeszcze nigdy. Zająknął się na moment, kiedy mówił "nigdy", i dziwnie przyglądął się jakiejś kobiecie z laptopem na kolanach, ale w ostateczności wyrzekł, co miał wyrzec, i poszliśmy dalej...
Świt ukłonił się uprzejmie, Dzień skinął do niego dostojnie i z godnością, Świt odwrócił się na pięcie i odszedł, a dzień rozsiadł się w krainie jak w wielkim fotelu i jął mieć baczenie na wszystko z wyjątkiem dźwięków, które jak zwykle robiły, co chciały. Kiedy Geralt wrócił (nie wiem skąd, bo nie widziałem, dokąd idzie i nie zauważyłem, kiedy wrócił) ,Rincewind wciąż wymiotował pod drzewem, czemu przyglądały się osłupiałe i zniesmaczone konie.
- Co z tobą, magu?! - zawołał gromko wiedźmin, wieszając trzy niemałe pstrągi na trzeciej lepszej gałęzi.
- Jaaaaskrrvieeeld - wybełkotał czarodziej, lub coś podobnie brzmiącego.
Geralt zrobił minę, jakby coś wiedział. Jakby ta wiedza ciążyła mu jak jakieś brzemię. Podszedł do skórzanej ściany odgarnął jakieś farfocle, spod których wyłoniło się ludzkie ucho łypiące na Rincewinda podejrzliwie swoją małżowiną. Geralt pochylił się nad nim i wyszeptał cicho "puść", po czym skórzane ściany dziwnego domku z kołami po bokach opadły łagodnie na ziemię i domek przestał wyglądać jak domek, ale jak niewielki wóz postawiony na jakichś kołkach do góry kołami na jakimś dywanie. Okolica natychmiast trochę posmutniała, ale Wiatr szybko i sprawnie załatwił sprawę. Niewiele ponad godzinę później cała trójka plus Stefanek byli znów na trakcie. Geralt jechał wierzchem na Płotce kilkadziesiąt metrów przed wozem i uważnie przyglądał się Drodze. Droga nie odwzajemniała jego spojrzeń. Dumna, niezależna, nieco feminizująca, sprawiała wrażenie zupełnie obojętnej. Jakby zupełnie nie obchodziło jej, kto ją teraz penetruje i czy w ogóle. Przynajmniej w czasie pokoju. W czasie wojny Droga zwykła czasem wtrącać swoje trzy grosze, przeważnie opowiadając się po stronie miejscowych, którzy byli w jej poczuciu gwarancją niezmienności. Droga nie lubiła gwałtownych zmian, wolała, aby wszystko było jak zawsze. Poza tym Droga po prostu uważała taką postawę za szlachetną, a jako wyboista i kamienista miała mały kompleks, więc za wszelką cenę chciała się kojarzyć z czymś szlachetnym. Na szczęście było już dawno po wojnie i podróżujący mogli się czuć swobodnie i bezpiecznie.
Dokąd jednak jechali, jakie cele im przyświecały kiedy zaczynało zmierzchać lub było już zupełnie ciemno, tego nie wiem do dziś. Nawet sam Autor miewał często swoje podejrzenia, ale nigdy żadnej pewności. Rozmawiałem z nim jeszcze wczoraj, ale nie skończyło się to dobrze. Kłóciliśmy się, przerzucaliśmy nawzajem na siebie odpowiedzialność za to, kto powinien mocniej dbać o czytelników. Kto powinien bardziej się wstydzić niejasności i wątpliwości, jakich czytelnicy z całą pewnością mieli coraz więcej. Autor nie krył żalu, że zamiast rozwiewać wątpliwości czytelników, zajmuje się rozwiewaniem Woni, ja zaś miałem do niego pretensje, że nie odbiera telefonu, gdy do niego dzwonię, bo nie wiem,
co dalej. Doszliśmy wreszcie do porozumienia, że trzeba się będzie spotkać i ustalić jakąś strategię. Kiedy zorientowałem się mniej więcej w połowie spotkania, że odbywa się ono w głowie autora, na samym początku zacząłem się martwić o jego kondycję psychiczną. Zrobiło mi się go nawet trochę żal. Zacząłem mówić do niego łagodnie, uspokajającym tonem i sugerować, by myślał o czymś przyjemnym i że wszystko będzie dobrze. On jednak tylko patrzył na mnie z tym swoim cynicznym uśmiechem, patrzył, patrzył i wzroku nie spuszczał, aż wreszcie dotarło do mnie, że ja również jestem wymyślony. Przyznam szczerze, że okropnie mnie to zdruzgotało. Przełknąłem jednak tę gorzką pigułkę jakoś, a nawet nabrałem nieco pokory. Postanowiłem, że od tej pory będę jeszcze bardziej sumiennym narratorem i postaram się nie zamęczać państwa zbyt długimi i nudnymi opisami przyrody i tym podobnymi bzdurami. Postanowiłem więc, że zrobię wszystko, co w mej mocy, pragnę jedynie zwrócić państwa uwagę, iż mocy udziela mi autor, więc to głównie w jego rękach leżą efekty moich postanowień. Ale dość o mnie. Wracajmy do Zdarzeń...
Na przekór wiatrom i nieprzychylnościom Losu gnałem niczym czas w znikomej grawitacji. Całą mą wyimaginowaną postać pokrył kurz i zmarszczki pozakrzywianej od prędkości czasoprzestrzeni. Drogę mą wytyczał nie szlak, nie krzywa linia na mapie, ale czysty wektor. "Gdzie oni! Gdzie oni!" krzyczał mój wymyślony umysł zachrypniętym i rozedrganym głosem, dopóki ich nie odnalazłem. Kiedy wychyliłem głowę zza wzniesienia, dostrzegł mnie natychmiast Geralt. Byli jeszcze daleko. Wiedźmin w miejscu zawrócił Płotkę i podjechał do wozu, nakazując Jaskrowi ruchem ręki się zatrzymać. Pochylił do nich głowę i zaczął coś szeptać. Nie mogłem nic usłyszeć, gnałem wszak na przekór wiatrom i nieprzychylnościom Losu, ale kiedy znalazłem się bliżej, oni zachowywali się zupełnie naturalnie. Geralt znów o kilkadziesiąt metrów z przodu, a Jaskier ze Stefankiem za pazuchą i Rincewindem u boku siedzieli na wozie ciągniętym przez konia, którego imienia do tej pory nie znam.
Dzień przeciągnął się leniwie, dotknął swoim palcem słońce i lekko przyciskając przesunął je nieznacznie w górę nieboskłonu, tak jak się przesuwa niechcianą solniczkę, gdy stanie zbyt blisko talerza. Jaskier z Rincewindem gadali jak najęci. Mówili czasem nawet jednocześnie, ale w niczym im to nie przeszkadzało. Mówili bardzo chętnie. Jaskier od czasu do czasu parskał swym jowialnym śmiechem, a Rincewind robił zadumaną minę i unosił palec do góry w filozoficznym geście. Dodam tylko (aby zmniejszyć poziom wątpliwości), że w geście filozoficznym unosimy wskazujący palec, a nie środkowy. Geralt jak to Geralt obserwował okolice bacznie i przyglądał się wszystkiemu, co wydało mu się nieoczywiste, a oczywiste wydawało mu się prawie wszystko. Ot, taką miał naturę. Patrzył więc uważnie i nieprzerwanie, prześwietlając okolicę swym wiedźmińskim wzrokiem jak skaner torbę na lotnisku i nie dostrzegał niczego podejrzanego aż do chwili, kiedy ujrzał nieruchomą kępę trawy. Kępę trawy nieruchomą absolutnie. Zaskoczyło go to niesłychanie, czyli niezwykle cicho, bowiem słowo niesłychanie oznacza właśnie, że ktoś o czymś lub czegoś nie słyszał. Wszystkie kępy traw, jakie Geralt widział w swoim dotychczasowym życiu, były choć w znikomym stopniu, ale zawsze ruchome. Tej nie poruszało nic. Ani powiew wiatru, ani mrówcze czy biedronie harce, ani potok soków we wnętrzach pojedynczych źdźbeł, ani nawet obrotowy ruch planety. Były nawet sugestie, że wiedźmin nie widział w życiu za dużo, ale przecież widział to właśnie teraz, zatem widział już wszystko. Dlatego Geralt uniósł tylko zaciśniętą pięść do góry i poczekał w milczeniu, aż Jaskier to zauważy. Wtedy zsiadł z konia i lekkim, dziwnie bezgłośnym klepnięciem odesłał go do pozostałych. Sam natychmiast rzucił się do biegu. Gnał tak prędko, że w oczach osłupiałych towarzyszy jego ruchy rozmyły się jakby ktoś przesadził z nałożeniem na nie efektu motion blur. Nieruchoma dotychczas kępa traw zatrzepotała nagle i wypadło z niej coś srebrzystego, połyskującego i równie rozmytego jak ruchy Geralta. Zgodnie z Einstainowską teorią relatywizmu pościgowego, ani Jaskier, ani Rincewind nie byli w stanie dostrzec, za czym gonił wiedźmin. Geralt, będąc w tym samym układzie odniesienia, mógł się dokładnie przyjrzeć ściganemu- z wyjątkiem momentów, kiedy któraś z jego stóp dotykała ziemi, bowiem strasznie wtedy trzęsło kamerą. Wiedźmin między sto czterdziestym ósmym a sto czterdziestym dziewiątym krokiem z osłupieniem uznał, że ściga połyskującego srebrzyście w południowym słońcu żelaznego karła. "Hah!" pomyślał w biegu. "Nieludź! Nie będzie blaszak pluł mi w twarz! Dorwę, posiekam i odeślę do Matrixa!" kontynuował regulując oddech. Karzeł gnał jak omyłkowo wystrzelony czar z palców Rincewinda. Jak Wielka Niebieska Nibiru po swej Enigmatycznej Orbicie. Gnał jak moment obrotowy. Kilkoma zadziwiająco sprawnymi jak na żelaznego karła susami przeskoczył ponad lasem i zaczął zbliżać się do morza. Geralt nie ustępował, gonił zażarcie licząc, że żelazny karzeł nie jest zwolennikiem słonych wód. Miał w tym sporo racji, bowiem karzeł zawrócił na zachód, gdzie w oddali majaczył jakiś port. Gerald poznał poszarpane sztandary Khorinis i przyspieszył jeszcze bardziej. Dwie smugi światła przecięły niebo nad miastem jak grom tylko znacznie szybciej. Jedna srebrzysta, druga bladoszara, zatoczyły kilka kół nad ratuszem i runęły z hukiem między tłumek zebranych gapiów. Dało się słyszeć przyspieszony brzęk stali, dało się widzieć pióropusze iskier. Pościg bezlitośnie trwał. Każdej sekundy mijały setki metrów, każdej sekundy wiedźmin zbliżał się do swojej ofiary. Miał tę przewagę, że umiał regulować w biegu oddech. Karzeł nie miał szans. Nie oddychał wcale. Nigdy. Był żelazny. Gnał. Przebierał żelaznymi nogami jak wspominany nieco wcześniej silnik typu boxer swoimi tłokami. Karzeł wpadł do ciemnego korytarza. Nie pytajcie gdzie. Nie wiem. Wszystko działo się tak szybko, że i tak nie nadążyłbym z opisem. Nie żebym był lichym narratorem. Znamy się już chwilkę i mam nadzieję, że nabieram powoli Waszego zaufania. Są jednak takie rzeczy, których nie przeskoczę nawet choćbym był najznakomitszym narratorem wszechczasów. Na przykład prędkości, z jaką Geralt schował miecz i dobył elfickiego sztyletu wykutego jeszcze w czasach gnomów w podziemiach Abhar Ceberenh Bukarependekereh Vishert Monekrekbrkh Pakrathepredentereph Fahakrt. Powiem tylko: "zajebiście szybko". Jeszcze szybciej karzeł wpadł już resztką sił do jakiejś komnaty, zdążył jeszcze zamknąć zapadkę i plecami oprzeć się o drzwi. Nie dyszał tylko dlatego, że nie miał nawet płuc. Geralt dopadł drzwi i zaczął wbijać w nie swój elficki sztylet raz za razem. Ostrze przechodziło z łatwością przez deski i Geralt wyciągał je, wpuszczając cienkie snopy światła do korytarzyka, w którym stał i rąbał. Po drugiej stronie drzwi żelazny karzeł nie wiedział, co robić. Jego srebrne jak rtęć oczy wyrażały przerażenie, a kałuża rdzawej uryny pod nim stawała się coraz większa i bardziej cuchnąca. Geralt jednym energicznym kopniakiem przedarł się w końcu przez posiekane drzwi i rzucił się z atawistyczną pasją na bezbronnego karła. Był w szale. Nic nie mogło go już zatrzymać, ani ja, ani nawet autor. Obaj wiedzieliśmy, co się stanie. Obaj mogliśmy się tylko przyglądać, ale mi zbyt było szkoda Geralta ,więc wróciłem do Jaskra i Rincewinda. Autor, ten nadęty bufon i wykolejeniec, karmił swoje oczy tym okrutnym acz bezsensownym przedstawieniem. Geralt bez pamięci walił karła, gdzie popadło i czym popadło, niemal łamiąc sobie ręce i nogi z każdym ciosem o niewzruszoną powierzchnię przerażonego karła. Karzeł oczywiście nie czuł niczego oprócz strachu. Geralt oczywiście nie czuł niczego oprócz pasji. Lał, lał i lał karła powoli opadając z sił, tracąc przy tym coraz więcej własnej krwi, która coraz bardziej skonfudowana czynami wiedźmina stygła niechętnie i z odrazą.
Ja w tym czasie obgryzałem pieczone udko kurczaka, żartując i rechocząc na przemian w towarzystwie Jaskra i Rincewinda, od czasu do czasu uzupełniając smak odrobiną kiszonej kapusty i natychmiast spłukując go zimnym, cudownie gorzkim piwem. Trzeba przyznać Jaskrowi, że znał się na trunkach i innych przyjemnościach podniebienia jak mało kto.
Nie było nawet trzeciej, kiedy zobaczyliśmy powracającego Geralta. Wiedźmin wlókł za sobą z niesłychanym trudem coś pobłyskującego. Był cały zalany krwią i ledwo się trzymał na nogach, sprawiał jednak wrażenie szczęśliwego. Chwilę później po prostu padł zemdlony, a coś pobłyskującego runęło mu na plecy, przyciskając go do ziemi.
- To właśnie Wasyl - powiedziałem do współbiesiadników i wszyscy trzej zaczęliśmy się martwić. Nawet nieprzytomny Stefanek zadrżał przez sen i utoczył niewielką smużkę śliny pod pachą Jaskra...