Wielki A'Tuin, żółw gwiazd, ze skorupą oszronioną zamrożonym metanem,
poznaczoną kraterami meteorów, zasypaną pyłem asteroidów...
Wielki A'Tuin z oczami jak pradawne morza i mózgiem rozmiarów kontynentu,
w którym myśli suną niby lśniące lodowce... Wielki A'Tuin o powolnych mrocznych
płetwach i skorupie polerowanej gwiazdami, pod brzemieniem Dysku płynący przez
galaktyczną noc... Wielki jak światy. Stary jak Czas. Cierpliwy jak cegła.
Blask fantastyczny
Od niepamiętnych czasów naukowcy próbowali dociec Początku Świata, Początku Wszystkiego i Znaczenia Czarnej Materii. Rincewind też się nad tym zastanawiał. Bez przerwy się nad tym zastanawiał. Miał nawet specjalne godziny, w których kładł szczególny nacisk na to, by zastanawiać się nad czymś innym. Godziny te były mu zresztą narzucone przez terapeutę, w pewnym szczególnym pakiecie. Pakiet ów zawierał propozycję nie do odrzucenia lub w alternatywie propozycję, której nie dałoby się w żaden sposób zaakceptować. Rincewind czuł równie silne obrzydzenie do samego ryzyka związanego z sytuacją, w której musiał dokonywać wyboru, co do alternatywy, która też chciała przecież zaistnieć na arenie jego świadomości. Odganiał ją, a jakże, czynił to oczywiście nieporadnie i śmiesznie, machając sobie przed nosem kawałkiem styropianu, ale ona jeszcze natarczywiej wyciągała swoje lubieżne łapiszcza, ciągając go za jego organ decyzyjny i wystawiając Rincewinda na ciężkie próby, a nawet wyzwania. Rincewind oczywiście starał się sprawiać wrażenie nieprzejednanego i absolutnie niewzruszalnego, ale szło mu to z nie wiele lepszym skutkiem niż opędzanie się od alternatywy. Ta zaś nie odpuszczała ani na moment i nękała go z coraz to większą finezją i wirtuozerią, jakby to powiedziała ta pani z laptopem albo żelazny karzeł imieniem Wasyl, kiedy z zaciekawieniem odgryzał wieczko słoiczka z zaproszeniem do stolicy na coroczny...
a zresztą...
Rincewind widywał już wcześniej słoiczki. Wypełniały bo brzegi jego przepastną pracownię. Długie, proste, sosnowe stoły alchemiczne, które same nawet nie wiedziały, czym były zabejcowane, aż uginały się pod stertami słoiczków. Do połowy napełnionych słoiczków. Słoiczków do połowy pustych. Słoiczków całkiem pustych. Słoiczków prawie pełnych, oraz prawie pustych. Słoiczków trzy-czwarte, słoiczków siedem-ósmych, dziewięć-piątych, a nawet wyszczerbionych. Wiele słoiczków było po prostu roztrzaskanych. Rincewind nie dotykał nigdy żadnego. Nigdy nie praktykował magii w swojej pracowni, przez całe trzydzieści pięć lat swojej kariery zawodowej Rincewind nie przeprowadził żadnego eksperymentu magicznego i z wyjątkiem kilku niewartych wspomnienia epizodów i okresu jeszcze
przed kolizją Świata Dysku z Czerwoną Gwiazdą, kiedy jego umysł zamieszkiwało Zaklęcie. Jego ówczesny związek z magią mógłby być porównywalny do związku między prawie trzeźwym mężczyzną w ciemnozielonym prochowcu czekającego w poczekalni na wizytę u swojego neurologa, a wytworną damą dworu o smaku tak wysublimowanym, że wino przestaje dojrzewać w nagłym poczuciu swojej niższości, marności, nieadekwatności, że jest jeszcze takie niedojrzałe, że może nieco kwaśne, że może nawet sam ocet...
Ale Rincewind zauważał ten związek. Związek ten nie rzucał się co prawda na niego z całą swoją bezwstydnie nagą rozszalałością, nie obnażał nagle z siłą wodospadu wszystkich swoich zakamarków, a Rincewind musiał się nie raz mocno wytężać, koncentrować wprost nieludzko, a nawet mrużyć oczy, aby związek ów zaczął leniwie, od niechcenia i jakby z pewną nieśmiałością odbijać swoje skromne, wręcz cherlawe ślady na powierzchni jego postrzegania. Tak! Mężczyzna w prochowcu z wytworną damą byli powiązani znaczeniowo i sytuacyjnie ze sobą, bowiem oboje siedzieli w pomieszczeniach, których ściany były pomalowane podobną farbą, przy użyciu wałka malarskiego! Wspólnych cech, zależności i detali było tak wiele, że Rincewind nie mógł przejść koło nich obojętnie.
Dreptał więc w kółko, tam i z powrotem, czyniąc przy tym nie mało hałasu, i starał się być przy tym jak najbardziej rozdygotany oraz jak najmniej obojętny. To akurat wychodziło mu całkiem nieźle. Pod koniec jedenastego zakrętu był już zupełnym strzępem nerwów, szczękał zębami i chłeptał łapczywie kęsy powietrza zupełnie sinymi wargami,a oczy łzawiły mu jak jesienne deszcze...
Ale po chwili Rincewind był z siebie znów zadowolony. Już nie pałętał się bez celu, ale Szedł Przed Siebie. Parł do Przodu. Już nie błądził ani wzrokiem, ani krokiem, ale Eksplorował! Doniosłość sytuacji całkowicie zaskoczyła i onieśmieliła Rincewinda, ale o dziwo wcale nie przestraszyła! Rincewind tłustą dłonią ulizał swoją siwą szpetną brodę czarodzieja i dalej parł na Przód. Mruczał coś pod nosem, przy odrobinie geniuszu można się było domyślić, że to piosenka, ale odsetek omyłkowych interpretacji był tak wielki, że z powodzeniem można było uznać taki scenariusz za mało prawdopodobny. Każdemu, kto patrzyłby w tamtym momencie na Rincewinda, byłoby jednak dość łatwo i chyba dość wygodnie uznać, że to istotnie jakaś piosenka. Jednakże ten moment jest już całkiem inny, więc zupełnie inne rzeczy jest łatwiej robić zupełnie innym ludziom, a reszta jest milczeniem...
Rincewind w tym czasie poważnie nabrał tempa i zaczął się już nawet powoli unosić. Rozłożył szeroko ramiona, palce rozczapirzył, głowę pochylił nieco w dół tak, że jego szpiczasty na niemal pół metra kapelusz czarodzieja utworzył coś w rodzaju dziobu, który bez problemu przecinał powietrze nawet podczas bardzo szybkiego lotu. Rincewind wygiął tułów, wyprostował nogi i przyspieszając coraz bardziej i bardziej, począł się wznosić coraz wyżej i wyżej, aż opanował się dopiero wówczas, gdy wyrył nagle łokciem w księżyc. Szybko zatem odnalazł drogę do przestrzeni powietrznej, właściwej do takich zadań. Szybko też nauczył się czerpać w pełni radość z lotu, którego trajektoria nie przekraczała krytycznych punktów przyzwoitości czarodziejskiej...
W czasie kiedy Rincewind latał, Geralt z Rivii przeliczał oreny należne obermistrzowi za wikt, opierunek, nocleg i inne przyjemności. Minę miał zrezygnowaną, oczy szkliste i puste, ruchy powolne i nieprzytomne, wolę nieskupioną a pośladki niedomknięte. Zapłacił jednak jakoś i wyszedł. Czułem, że coś jest nie tak, kiedy ich tylko zobaczyłem jednocześnie, ale minęło trochę czasu zanim dotarło do mnie co tak na prawdę się dzieje. A dzieje się tak, że ten Rincewind z tym całym Geraltem zmówili się przeciwko mnie, że niby to dołożą wszelkich starań aby nie dopuścić do publikacji tego materiału, ani żadnych innych, które mogłyby kojażyć się niewłaściwie czy nieodpowiednio. Może to i gwóźdź do mojej trumny, a może młyn na wodę mego kata, nie zmienia to faktu, że jako narrator mogę mieć jednak nieco ograniczone prawo do własnej opinii, ale ta dwójka dokuczyła mi już tyle razy, że wolałbym z nimi nie zaczynać, gdybym nie musiał. Ale opowieść rządzi się własnymi prawami. Tutaj czy autor, czy narrator, czy bohaterowie, czy nawet sam czytelnik spotykamy się na kanwie opowieści i wszyscy współtworzymy tą chwilę. Dlatego w mojej głowie zakiełkował plan i korzystając z okazji, że Rincewind lata a Geralt wyszedł spróbuję wam przemycić kilka jego szczegółów...
Otóż fakt, że bohaterowie opowieści są przeciwko nam, są na naszą zgubę i są ku naszemu przerażeniu jest niezaprzeczalny. Bohater wstaje, idzie, coś robi, jedzie windą, wchodzi po schodach, gdzieś wchodzi i coś się zaczyna dziać. Bohater wprowadza zamęt, oraz zamieszanie. Bohater swoją inwazyjną obecnością oznajmia że jest, że to wszystko jest o nim, że chce świetnie wypaść w tej roli, dlatego wymagana jest współpraca całego zespołu. Jednym słowem bohater zamęcza. Na autora nie ma co liczyć, bowiem autor ma władzę absolutną a taka władza deprawuje nawet głębiej niż zwykła, wydobywa na wierzch mroczne chwile z dzieciństwa i gloryfikuje ich znaczenie, wypowiada się pochlebnie o pochlebcach aby zdobyć ich poklask, zastrasza ojców i matki poruszając newralgiczne tematy cokolwiek to znaczy. Krzywdzi odmienną estetyką, gwałci nieodpowiednim porównaniem, ostentacyjnie dźga czytelnika wyrażeniem bliskoznacznym i zapada terror hiperczasownikowy. Wszyscy zatrzymują się osłupiali, słowa całkiem tracą sens, rozpływają się po całej sali, wyszukują pęknięcia w rogach ścian i dają się przez nie wessać na drugą stronę.
Po środku tego całego zamieszania stoję właśnie ja. Narrator. Człowiek odpowiedzialny za nieprzerwaną komunikację między bohaterami a czytelnikami. Człowiek, który starannie odkurza różne części mowy, by losy bohaterów były bardziej przejrzyste, a odruchy czytelników bardziej żywiołowe. Człowiek, który jest prawdopodobnie jedynym człowiekiem, który mógłby cokolwiek powiedzieć autorowi, o ile miałoby to jakikolwiek sens...
Otóż to właśnie My: Ja Narrator i Wy Czytelnicy, musimy koniecznie za wszelką cenę trzymać się razem. Musimy sobie nawzajem wypracowywać wygodną przestrzeń dla własnej interpretacji, musimy się starać dostrzegać coś całkiem inaczej a nawet z innej perspektywy. Losy bohaterów i autorów są o wiele bardziej trywialne. Bohater po prostu spędza czas, a autor to opisuje, a gdzie rodzi się klimat jak nie w głowie czytelnika wystawionego na powiew narracji? Dobrze, że jest taki rodzaj równowagi i dobrze by było gdyby tej równowagi nie zakłóciły energiczne kroki powracającego Geralta albo łoskot z jakim Rincewind wylądował na stercie skrzyń po pomidorach...
- Żyjesz Magu? - Geralt pospiesznie podbiegł do chmury kurzu i sterty drewnianych listewek...
- bheeeeemmlb poooooomoganenenenene hyp - odpowiedział niewyraźnie Rincewind krztusząc się kurzem i trocinami.
- Nie jest ci zacz Magu pod górę tak latać w podomce, bez ciapów ze samym kapeluszem? - zdziwił się wiedźmin.
- Najwyraźniej kapelusz nadaje mi zaskakującego rozpędu. - odrzekł czarodziej.
- Że też wam chce się... - westchnął znudzony Riv.
Wieczór był w drodze. Słońce całkiem już nisko ale niespotykanie blisko oświetlało miękkim światłem, w powietrzu unosiła się egzotyczna głębia ostrości a horyzont się kończył olśniewającymi kaskadami migotliwych i wprost cudooownych bokeh na pełnej dziurze w barwach tak niesamowitych, że dech w piersiach zapierał, a jak nie było piersi to je przyprawiał i zapierał, zapierał, zapierał...
Geralt wyjął ostrożnie Rincewinda ze sterty, bezpretensionalnie otrzepał kurz z jego obdartej podomki i trzymając go cały czas w powietrzu wyrechotał nagle - No z nieba nam spadasz Czarodzieju! - i trzęsąc się ze śmiechu miotał magiem na prawo i lewo, aż kapelusz zsunął się Rincewindowi z głowy zasłaniając oczy. Kawałek dalej Jaskier wybauszył oczy, gapi się tylko na Geralta, ten brechta się bez pamięci, a Rincewind wymachuje bezładnie ramionami jak kukiełka i bełkocze coś urywanym głosem. Po chwili Geralt zorientował się wreszcie co się dzieje i postawił maga ostrożnie na ziemi. Rincewind wyprostował kapelusz na głowie i teraz dopiero zauważył Jaskra. Jaskier przyjżał się mu uważnie, a kiedy się zorientował, że to Rincewind, parsknął niczym cesarz sarkazmu, wyciągnął z kieszeni kawał suchej kiełbasy i zajął się jej pałaszowaniem. Sprawiał wrażenie zawiedzionego.
- Proszę. Oto twoje ciapy. - Geralt podał Rincewindowi kapcie z wielbłądziej wełny z fioletowymi pomponami.
- O! Dziękuję! - ucieszył się mag.
- Dobrze, że cię spotykamy czarodzieju szkoda tylko, że w tak karkołomnych okolicznościach. Cieszę się jednak, żeś cały i nic ci nie jest. Jak cię zwą czarodzieju? -zapytał przyjaźnie Geralt. Rincewind już chciał odpowiedzieć ale czując na sobie spojżenie Jaskra nie mógł wydusić z siebie jednego słowa.
- To Rincewind - Jaskier wykrzywił usta jakoś tak dziwnie kiedy wypowiadał imie czarodzieja. - Ten jego lot to dopiero początek. Znam ja go. Czytałem o nim. Czytałem, że Wielki A'Tuin, żółw gwiazd, ze skorupą oszronioną zamrożonym metanem, poznaczoną kraterami meteorów, zasypaną pyłem asteroidów... Wielki A'Tuin z oczami jak pradawne morza i mózgiem rozmiarów kontynentu, w którym myśli suną niby lśniące lodowce... Wielki A'Tuin o powolnych mrocznych płetwach i skorupie polerowanej gwiazdami, pod brzemieniem Dysku płynący przez galaktyczną noc... Wielki jak światy. Stary jak Czas. Cierpliwy jak cegła...
- Jaskier!!! - Geralt wrzasną jak grom i złapał barda za poły eleganckiej marynarki aż zaczęła trzeszczeć na plecach. - Daj se spokój bo jak ci zapalę w paciangę to cie jaszczómb porwie!! - a zęby mu zgrzytały jak wypadek samochodowy.
- Czytałem, że Wielki A'Tuin przez niego zderzył się z Czerwoną Gwiazdą. - odpowiedział grzecznie Jaskier poprawiając marynarkę.
- Jak to zderzył? - wtrącił nieśmiało Rincewind?
- A tak to. Czytałem o tym. To było niedługo po wielkim wybuchu. Siedemset tysięcy lat później świat na tyle wystygł, że stał się przezroczysty a dokładnie eon później nieznany wtedy jeszcze nikomu czarodziej Rincewind runął z krawędzi Dysku zanim zdążył wypowiedzieć Zaklęcie, pociągając za sobą niewinnego turystę niejakiego Dwukwiata i jego ożywiony bagaż. W wyniku tego wypadku Zaklęcie nie zostało wypowiedziane a Wielki A'Tuin skonfudowany, nie wiedząc co robić zderzył się z Czerwoną Gwiazdą i tak Świat Dysku przestał istnieć. Wtedy ostatecznie zrezygnowano z budowania światów na bazie dysków - Jaskier jak zwykle wyglądał jakby był dumny ze swojego wywodu.
- Więc skąd ja się tu wziąłem? Czyżbym był po drugiej stronie czasu?
- To możliwe. - uciął Geralt. - Posłuchaj magu. Mamy tu teraz taki mały problem. - Geralt przeciągnął się, a Jaskier wydał się nagle jakby oburzony. Rincewind dopiero teraz zauważył, że Jaskier trzyma pod pazuchą jakieś niewielkie zwierzątko.
- Mamy tu nordmandzkiego mytogunona. - Geralt autorytatywnie podjął decyzję o wyjawieniu szczegółów Rincewindowi, co Jaskrowi nie spodobało się do końca. Nie spodobało się szczerze mówiąc ani trochę.
- Nordmandzkiego mytogunona? - zdziwił się Rincewind. - myślałem, że to mityczne stworzenie, że występuje tylko w grach komputerowych.
- Bynajmniej! - odparł Riv - Dostałem go od Bezimiennego. Wpadłem na niego tydzień temu na targowisku w Khorinis, kiedy szukałem tych naramienników! - wiedźmin napuszył się groźnie, walnął pięścią się w ramie z okrzykiem - Nie ma lipy! - wszyscy trzej parsknęli śmiechem i zrobiło się jakoś miło. Geralt podjął jak zwykle niechętnie.
- Nordmandzka armia wykorzystuje mytogunony do szpiegowania. Ich magowie zakładają na te zwinne i szybkie zwierzęta zaklęcie, umożliwiające widzenie tego co zwierze, przez jego opiekuna. Ich technologia jest bardzo nowatorska ale niezwykle skuteczna. Opracowali sposób masowego rzucania zaklęcia na całe populacje mytogunonów w taki sposób, że zakładają im na głowy kapturki i rzucają zaklęcie na zwierzęta niejako w ciemno. Odpowiednio przeszkolony opiekun przynosi kwit na jedną sztukę, odbiera zwierzątko, ściąga kapturek a kiedy ich oczy się spotykają zaklęcie się dopełnia. Od tej pory opiekun kiedy chce może widzieć to co widzi w danej chwili jego mytogunon. Banalnie proste! - zachwycił się wiedźmin.
Rincewind szerzej otworzył usta.
- System ma swoje wady oczywiście. - wtrącił się nagle ale nie nieoczekiwanie Jaskier.
- Niektóre mytogunony nie zostają odebrane w tym samym czasie. Niektóre muszą czekać nawet tygodniami na swoich odbiorców, niektórych po prostu nikt nie odbiera a one trwają tak w tych kapturkach i nie mogą niczego zobaczyć. Są nawet przypadki, kiedy zwierzątko krzyżuje swoje pierwsze spojżenie z nie tą osobą co powinno, ale takie się od razu utylizuje. - wyszeptał posępnie bard.
- Utylizuje? - głos Rincewinda drżał z przejęcia.
- Nie chcę sobie nawet wyobrażać co tam się może wyprawiać.
- Przestańcie się mazać obydwaj patałachy! - zawołał wiedźmin i poszedł na stronę.
- Nasz Stefanek jest takim właśnie mytogunonkiem, który siedział dwa tygodnie po ciemku. - wysmęcił Jaskier - Kiedy wyznaczony ponownie opiekun go odebrał zaklęcie nie podziałało i Stefanek od tej pory jest apatyczny, nie chce się bawić, nie chce jeść, tylko śpi i się ślini...
Geralt wrócił i zobaczył dwóch dorosłych facetów, a nawet strszych mężczyzn, którzy pochylają się nad zaślinonym mytogunonkiem, głaszczą go na cztery i pół ręki, wzdychają, ochają, wydawało mu się nawet, że poczuł zapach łzy. Wiedźmin miał w sobie drugą naturę, o której Andrzej nie wszystko wiedział. To było coś inngo niż między Terrym i Rincewindem. Ich relacje zawsze układały się gładko i harmonijnie, choć jak wiemy Rincewind nie należał do orłów intelektu, ani ekspertów w swojej dziedzinie. Jednak z Andrzejem i Geraltem sprawa miała się nieco inaczej. Geralt od dziecka był ambitny i miał naturę buntownika. To był główny powód, dlaczego przeszedł w dzieciństwie wszystkie te okrutne transformacje w Kaer Morhen. Chciał po prostu zawsze pokazać, że można jeszcze inaczej. Dojrzewał. Ewoluował. Pozostawał w ciągłym ruchu tak jak go nauczono, balansował w nieskończonych piruetach i paradach, aby wreszcie poprzez jeden źle zabezpieczony komputer wyciec na ekrany a nawet do internetu. Tu odnalazł swoją drugą naturę, o której wiedzą jedynie najznakomitsi poszukiwacze iluzorycznego FAKtu. Tu odnalazł niezależne towarzystwo, niezależnych obywateli, którzy wprost i otwarcie wyrażali swoje zdanie. Którzy właściwie unaocznili Geraltowi, iż nie ma świętości... I ta natura, przesycona narzekaniem, chęcią ominięcia prawa, zrobienia, czy spożycia czegoś nielegalnego, dokopania komuś, albo chociaż oplucia dochodziła teraz do głosu, a ochy i achy Jaskra i Rincewinda przyprawiały go o szał bojowy i wyraźnie przyczyniały się do tego, że zęby wiedźmina znów zaczęły brzmieć jak wypadek samochodowy.
- Przestańcie się pieścić cioty cholerne - wycedził gniewnie.
- Gerald nie każdy jest takim bezdusznym mutantem jak ty - wyszlochał Jaskier.
- Weź, bo jak cię pier...
Pierwsze krople deszczu zaczęły opadać na ziemię między stopami wędrowców, a ona spękana była i sucha i łaknęła tej wody albowiem czekała na nią długo. Pierwsza kropla spadła moment przed drugą, po nich spadła trzecia niemal równo z czwartą i piątą, a potem zaczęły spadać pozostałe.
- Cholera - warknął wiedźmin - Pod drzewo! - bardziej pokazał palcem niż wytłumaczył Jaskrowi co ma robić. Jaskier posłusznie oddał mykogunona w ręce Rincewinda i nieoczekiwanie wprawnie odjuczył Płotkę i jeszcze jednego konia, którego Rincewind nie znał, a mi nie chce się w tej chwili szukać w internecie jego imienia, jednakże od wozu i poprowadził je pod wielkiego dęba o rozłożystych ale gęsto wyplecionych gałęzich, gdzie uwiązał je na średniej ląży do odciętego kikuta konaru. Rincewind ochoczo podreptał za nimi. Dąb był tak wielki, że dwa konie i dwóch ludzi bez trudu mieścili się pod jego konarami, gdzie właściwie nie padało. Gerald wyciągnął z wozu jakąś skrzynie i postawił z boku. Wóz był nie mały, trzy osoby spokojnie mogłyby się na nim wyspać, no ale lało a wóz nie miał plandeki. Geralt wyciągnął z kufra poręczny toporek i wybiegł z nim nagle do lasu. Rincewind obejżał się niespokojnie na Jaskra, ale ten pokręcił tylko uspokajająco głową i spokojnie czekał. Rincewind odwrócił wzrok z powrotem w stronę lasu i wtedy wiedźmin wypadł z niego z toporkiem za pasem i czterema dwumetrowymi brzózkami, pozbawionymi korzeni i gałęzi, prostymi jak strzała. Gerald poprzystawiał drzewka do czterech rogów wozu i poprzykręcał je jednym szybkim ruchem specjalnymi śrubami na sztywno. Uchylił jakąś deskę w podłodze wozu i wyszarpnął z pod niej jakąś zawiniętą płachtę, która okazała się być wielkim kwadratem złożonym ze skóry podwodnego myrtańskiego nosorożca z jednej strony i perskiego dywanu z drugiej. Gerald ułożył kwadrat na ziemi tuż obok wielkiego dębu i wyciągną zza paska malutką buteleczkę ze świecącą karminowo cieczą. Odchylił korek i jednym haustem wypił zawartość buteleczki. Na jego twarzy zobaczyć się dało kilka dość dziwnych jakby to określić, geometrycznych zjawisk i dało się słyszeć kilka niewbrednych przekleństw. Gerald klasną w dłonie, rozległ się ogromny huk i fala gwałtownego wiatru rozeszła się od Geralda promieniście odginając na moment okoliczne zarośla. Rincewind przestraszył się nie na żarty tej fali wiatru, ale w osłupieniu odkrył, że konie nie przelękły się wcale. Geralt splunął w dłonie, podszedł do wozu, złapał za brzózkę i postawił wóz do góry kołami na środku dywanu, który niczym krwożerczy storczyk zawinął nagle swoje brzegi przyciskając się do wozu tworząc szczelne grube ściany ze skóry myrtańskiego podwodnego nosorożca i zapewne perskim dywanem od wewnątrz. Rincewind dopiero teraz ujżał dwa okna po bokach i Geralta wychodzącego ze środka i zamykającego drzwi za sobą. Był bardzo zdumiony. Geralt wyszczerzył do niego zębiska prezętując swoją trupio bladą facjate o czarnych ślepiach jak kosmita, która w tym oświetleniu wyglądała jeszcze bardziej przerażająco. Był zdumiony tym bardziej, że nie minęło nawet sześć minut kiedy to wszystko się stało. Gerald nagle wyciągnął zza pleców wielki płócienny wór i podszedł do...
Rincewind i Jaskier dopiero teraz spostrzegli, że sterta drewna na której wylądował czarodziej jest szczelnie zakryta jakąś płachtą. Obydwaj nie mogli zrozumieć kiedy Geralt zdążył to zrobić. Przecież obserwowali go bacznie, zwłaszcza od kiedy ich nazwał... No właśnie...
Geralt jednak tylko szczerzył te swoją potworną morde w mrocznym uśmiechu przywołującym na myśl czeluście piekła, ciężką, lepką, gotującą się smołę wlewaną do gardeł kobiet przyłapanych na samogwałcie, z kolcami kaktusa wbijanymi powoli pod wszystkie paznokcie i pod powieki oczu. Białowłosy Wilk zakręcił w powietrzu młynek pełnym workiem i wciągną go za sobą do chatki. Rincewind spojżał jeszcze raz na ten dziwny skórzano drewniany domek o płaskim dachu, z kołami po dwóch bokach, ale Jaskier pociągnął go za sobą i weszli do środka. W środku domek oczywiście wydawał się znaczie większy niż gdy się na niego patrzyło z zewnątrz. Oczywiście! No bo Przecież. No bo jak? Światy magiczne charakteryzują się tym, że główni bohaterowie mają zawsze gdzieś jakiś zajebisty wypas. Na tym to polega. Gdyby to nie był wypas to to by nie byłaby żadna bajka, tylko zwykły reportarz. Właściwie nie wiadomo do końca co lepsze. Riv w każdym razie nie czekał. Wyciągnął parę listewek, zmiażdżył je w jednej dłoni i wrzucił do kominka, strzepnął z dłoni kurz jednocześnie układając palce w znak Ard i w czasie kiedy ogień zaczynał buchać, w specjalnych wnękach nad paleniskiem stały już michy z kaszą i gulaszem oraz czajnik z wodą na herbatkę. Na samej górze miał swoje legowisko Stefanek i wydawał się zadowolony, było mu ciepło, przytulnie, a poznać to można było po tym, że na krótką chwilę otworzył lekko swoje lewe oko. Pomieszczenie wypełnił zapach budzący na myśl najszczęśliwsze momenty dzieciństwa. Wakacje u wuja Gwidona w leśniczówce na podkarpaciu. Gularz z dziczyzny z kaszą i potajemnie podkradane z piwnicy piwo. Dziś zamiast piwa Jaskier tarabanił się do stołu z beczułką czwartaka cały czerwony z podniecenia i szczęśliwy jak świergolaszek. Trzask ognia, gwar biesiadujących, ten zaaaapach, cichy szum deszczu na zewnątrz i pochrapywanie Stefanka dało się słyszeć w dziwnym skórzanym domku z kołami
po bokach...
poznaczoną kraterami meteorów, zasypaną pyłem asteroidów...
Wielki A'Tuin z oczami jak pradawne morza i mózgiem rozmiarów kontynentu,
w którym myśli suną niby lśniące lodowce... Wielki A'Tuin o powolnych mrocznych
płetwach i skorupie polerowanej gwiazdami, pod brzemieniem Dysku płynący przez
galaktyczną noc... Wielki jak światy. Stary jak Czas. Cierpliwy jak cegła.
Blask fantastyczny
Od niepamiętnych czasów naukowcy próbowali dociec Początku Świata, Początku Wszystkiego i Znaczenia Czarnej Materii. Rincewind też się nad tym zastanawiał. Bez przerwy się nad tym zastanawiał. Miał nawet specjalne godziny, w których kładł szczególny nacisk na to, by zastanawiać się nad czymś innym. Godziny te były mu zresztą narzucone przez terapeutę, w pewnym szczególnym pakiecie. Pakiet ów zawierał propozycję nie do odrzucenia lub w alternatywie propozycję, której nie dałoby się w żaden sposób zaakceptować. Rincewind czuł równie silne obrzydzenie do samego ryzyka związanego z sytuacją, w której musiał dokonywać wyboru, co do alternatywy, która też chciała przecież zaistnieć na arenie jego świadomości. Odganiał ją, a jakże, czynił to oczywiście nieporadnie i śmiesznie, machając sobie przed nosem kawałkiem styropianu, ale ona jeszcze natarczywiej wyciągała swoje lubieżne łapiszcza, ciągając go za jego organ decyzyjny i wystawiając Rincewinda na ciężkie próby, a nawet wyzwania. Rincewind oczywiście starał się sprawiać wrażenie nieprzejednanego i absolutnie niewzruszalnego, ale szło mu to z nie wiele lepszym skutkiem niż opędzanie się od alternatywy. Ta zaś nie odpuszczała ani na moment i nękała go z coraz to większą finezją i wirtuozerią, jakby to powiedziała ta pani z laptopem albo żelazny karzeł imieniem Wasyl, kiedy z zaciekawieniem odgryzał wieczko słoiczka z zaproszeniem do stolicy na coroczny...
a zresztą...
Rincewind widywał już wcześniej słoiczki. Wypełniały bo brzegi jego przepastną pracownię. Długie, proste, sosnowe stoły alchemiczne, które same nawet nie wiedziały, czym były zabejcowane, aż uginały się pod stertami słoiczków. Do połowy napełnionych słoiczków. Słoiczków do połowy pustych. Słoiczków całkiem pustych. Słoiczków prawie pełnych, oraz prawie pustych. Słoiczków trzy-czwarte, słoiczków siedem-ósmych, dziewięć-piątych, a nawet wyszczerbionych. Wiele słoiczków było po prostu roztrzaskanych. Rincewind nie dotykał nigdy żadnego. Nigdy nie praktykował magii w swojej pracowni, przez całe trzydzieści pięć lat swojej kariery zawodowej Rincewind nie przeprowadził żadnego eksperymentu magicznego i z wyjątkiem kilku niewartych wspomnienia epizodów i okresu jeszcze
przed kolizją Świata Dysku z Czerwoną Gwiazdą, kiedy jego umysł zamieszkiwało Zaklęcie. Jego ówczesny związek z magią mógłby być porównywalny do związku między prawie trzeźwym mężczyzną w ciemnozielonym prochowcu czekającego w poczekalni na wizytę u swojego neurologa, a wytworną damą dworu o smaku tak wysublimowanym, że wino przestaje dojrzewać w nagłym poczuciu swojej niższości, marności, nieadekwatności, że jest jeszcze takie niedojrzałe, że może nieco kwaśne, że może nawet sam ocet...
Ale Rincewind zauważał ten związek. Związek ten nie rzucał się co prawda na niego z całą swoją bezwstydnie nagą rozszalałością, nie obnażał nagle z siłą wodospadu wszystkich swoich zakamarków, a Rincewind musiał się nie raz mocno wytężać, koncentrować wprost nieludzko, a nawet mrużyć oczy, aby związek ów zaczął leniwie, od niechcenia i jakby z pewną nieśmiałością odbijać swoje skromne, wręcz cherlawe ślady na powierzchni jego postrzegania. Tak! Mężczyzna w prochowcu z wytworną damą byli powiązani znaczeniowo i sytuacyjnie ze sobą, bowiem oboje siedzieli w pomieszczeniach, których ściany były pomalowane podobną farbą, przy użyciu wałka malarskiego! Wspólnych cech, zależności i detali było tak wiele, że Rincewind nie mógł przejść koło nich obojętnie.
Dreptał więc w kółko, tam i z powrotem, czyniąc przy tym nie mało hałasu, i starał się być przy tym jak najbardziej rozdygotany oraz jak najmniej obojętny. To akurat wychodziło mu całkiem nieźle. Pod koniec jedenastego zakrętu był już zupełnym strzępem nerwów, szczękał zębami i chłeptał łapczywie kęsy powietrza zupełnie sinymi wargami,a oczy łzawiły mu jak jesienne deszcze...
Ale po chwili Rincewind był z siebie znów zadowolony. Już nie pałętał się bez celu, ale Szedł Przed Siebie. Parł do Przodu. Już nie błądził ani wzrokiem, ani krokiem, ale Eksplorował! Doniosłość sytuacji całkowicie zaskoczyła i onieśmieliła Rincewinda, ale o dziwo wcale nie przestraszyła! Rincewind tłustą dłonią ulizał swoją siwą szpetną brodę czarodzieja i dalej parł na Przód. Mruczał coś pod nosem, przy odrobinie geniuszu można się było domyślić, że to piosenka, ale odsetek omyłkowych interpretacji był tak wielki, że z powodzeniem można było uznać taki scenariusz za mało prawdopodobny. Każdemu, kto patrzyłby w tamtym momencie na Rincewinda, byłoby jednak dość łatwo i chyba dość wygodnie uznać, że to istotnie jakaś piosenka. Jednakże ten moment jest już całkiem inny, więc zupełnie inne rzeczy jest łatwiej robić zupełnie innym ludziom, a reszta jest milczeniem...
Rincewind w tym czasie poważnie nabrał tempa i zaczął się już nawet powoli unosić. Rozłożył szeroko ramiona, palce rozczapirzył, głowę pochylił nieco w dół tak, że jego szpiczasty na niemal pół metra kapelusz czarodzieja utworzył coś w rodzaju dziobu, który bez problemu przecinał powietrze nawet podczas bardzo szybkiego lotu. Rincewind wygiął tułów, wyprostował nogi i przyspieszając coraz bardziej i bardziej, począł się wznosić coraz wyżej i wyżej, aż opanował się dopiero wówczas, gdy wyrył nagle łokciem w księżyc. Szybko zatem odnalazł drogę do przestrzeni powietrznej, właściwej do takich zadań. Szybko też nauczył się czerpać w pełni radość z lotu, którego trajektoria nie przekraczała krytycznych punktów przyzwoitości czarodziejskiej...
W czasie kiedy Rincewind latał, Geralt z Rivii przeliczał oreny należne obermistrzowi za wikt, opierunek, nocleg i inne przyjemności. Minę miał zrezygnowaną, oczy szkliste i puste, ruchy powolne i nieprzytomne, wolę nieskupioną a pośladki niedomknięte. Zapłacił jednak jakoś i wyszedł. Czułem, że coś jest nie tak, kiedy ich tylko zobaczyłem jednocześnie, ale minęło trochę czasu zanim dotarło do mnie co tak na prawdę się dzieje. A dzieje się tak, że ten Rincewind z tym całym Geraltem zmówili się przeciwko mnie, że niby to dołożą wszelkich starań aby nie dopuścić do publikacji tego materiału, ani żadnych innych, które mogłyby kojażyć się niewłaściwie czy nieodpowiednio. Może to i gwóźdź do mojej trumny, a może młyn na wodę mego kata, nie zmienia to faktu, że jako narrator mogę mieć jednak nieco ograniczone prawo do własnej opinii, ale ta dwójka dokuczyła mi już tyle razy, że wolałbym z nimi nie zaczynać, gdybym nie musiał. Ale opowieść rządzi się własnymi prawami. Tutaj czy autor, czy narrator, czy bohaterowie, czy nawet sam czytelnik spotykamy się na kanwie opowieści i wszyscy współtworzymy tą chwilę. Dlatego w mojej głowie zakiełkował plan i korzystając z okazji, że Rincewind lata a Geralt wyszedł spróbuję wam przemycić kilka jego szczegółów...
Otóż fakt, że bohaterowie opowieści są przeciwko nam, są na naszą zgubę i są ku naszemu przerażeniu jest niezaprzeczalny. Bohater wstaje, idzie, coś robi, jedzie windą, wchodzi po schodach, gdzieś wchodzi i coś się zaczyna dziać. Bohater wprowadza zamęt, oraz zamieszanie. Bohater swoją inwazyjną obecnością oznajmia że jest, że to wszystko jest o nim, że chce świetnie wypaść w tej roli, dlatego wymagana jest współpraca całego zespołu. Jednym słowem bohater zamęcza. Na autora nie ma co liczyć, bowiem autor ma władzę absolutną a taka władza deprawuje nawet głębiej niż zwykła, wydobywa na wierzch mroczne chwile z dzieciństwa i gloryfikuje ich znaczenie, wypowiada się pochlebnie o pochlebcach aby zdobyć ich poklask, zastrasza ojców i matki poruszając newralgiczne tematy cokolwiek to znaczy. Krzywdzi odmienną estetyką, gwałci nieodpowiednim porównaniem, ostentacyjnie dźga czytelnika wyrażeniem bliskoznacznym i zapada terror hiperczasownikowy. Wszyscy zatrzymują się osłupiali, słowa całkiem tracą sens, rozpływają się po całej sali, wyszukują pęknięcia w rogach ścian i dają się przez nie wessać na drugą stronę.
Po środku tego całego zamieszania stoję właśnie ja. Narrator. Człowiek odpowiedzialny za nieprzerwaną komunikację między bohaterami a czytelnikami. Człowiek, który starannie odkurza różne części mowy, by losy bohaterów były bardziej przejrzyste, a odruchy czytelników bardziej żywiołowe. Człowiek, który jest prawdopodobnie jedynym człowiekiem, który mógłby cokolwiek powiedzieć autorowi, o ile miałoby to jakikolwiek sens...
Otóż to właśnie My: Ja Narrator i Wy Czytelnicy, musimy koniecznie za wszelką cenę trzymać się razem. Musimy sobie nawzajem wypracowywać wygodną przestrzeń dla własnej interpretacji, musimy się starać dostrzegać coś całkiem inaczej a nawet z innej perspektywy. Losy bohaterów i autorów są o wiele bardziej trywialne. Bohater po prostu spędza czas, a autor to opisuje, a gdzie rodzi się klimat jak nie w głowie czytelnika wystawionego na powiew narracji? Dobrze, że jest taki rodzaj równowagi i dobrze by było gdyby tej równowagi nie zakłóciły energiczne kroki powracającego Geralta albo łoskot z jakim Rincewind wylądował na stercie skrzyń po pomidorach...
- Żyjesz Magu? - Geralt pospiesznie podbiegł do chmury kurzu i sterty drewnianych listewek...
- bheeeeemmlb poooooomoganenenenene hyp - odpowiedział niewyraźnie Rincewind krztusząc się kurzem i trocinami.
- Nie jest ci zacz Magu pod górę tak latać w podomce, bez ciapów ze samym kapeluszem? - zdziwił się wiedźmin.
- Najwyraźniej kapelusz nadaje mi zaskakującego rozpędu. - odrzekł czarodziej.
- Że też wam chce się... - westchnął znudzony Riv.
Wieczór był w drodze. Słońce całkiem już nisko ale niespotykanie blisko oświetlało miękkim światłem, w powietrzu unosiła się egzotyczna głębia ostrości a horyzont się kończył olśniewającymi kaskadami migotliwych i wprost cudooownych bokeh na pełnej dziurze w barwach tak niesamowitych, że dech w piersiach zapierał, a jak nie było piersi to je przyprawiał i zapierał, zapierał, zapierał...
Geralt wyjął ostrożnie Rincewinda ze sterty, bezpretensionalnie otrzepał kurz z jego obdartej podomki i trzymając go cały czas w powietrzu wyrechotał nagle - No z nieba nam spadasz Czarodzieju! - i trzęsąc się ze śmiechu miotał magiem na prawo i lewo, aż kapelusz zsunął się Rincewindowi z głowy zasłaniając oczy. Kawałek dalej Jaskier wybauszył oczy, gapi się tylko na Geralta, ten brechta się bez pamięci, a Rincewind wymachuje bezładnie ramionami jak kukiełka i bełkocze coś urywanym głosem. Po chwili Geralt zorientował się wreszcie co się dzieje i postawił maga ostrożnie na ziemi. Rincewind wyprostował kapelusz na głowie i teraz dopiero zauważył Jaskra. Jaskier przyjżał się mu uważnie, a kiedy się zorientował, że to Rincewind, parsknął niczym cesarz sarkazmu, wyciągnął z kieszeni kawał suchej kiełbasy i zajął się jej pałaszowaniem. Sprawiał wrażenie zawiedzionego.
- Proszę. Oto twoje ciapy. - Geralt podał Rincewindowi kapcie z wielbłądziej wełny z fioletowymi pomponami.
- O! Dziękuję! - ucieszył się mag.
- Dobrze, że cię spotykamy czarodzieju szkoda tylko, że w tak karkołomnych okolicznościach. Cieszę się jednak, żeś cały i nic ci nie jest. Jak cię zwą czarodzieju? -zapytał przyjaźnie Geralt. Rincewind już chciał odpowiedzieć ale czując na sobie spojżenie Jaskra nie mógł wydusić z siebie jednego słowa.
- To Rincewind - Jaskier wykrzywił usta jakoś tak dziwnie kiedy wypowiadał imie czarodzieja. - Ten jego lot to dopiero początek. Znam ja go. Czytałem o nim. Czytałem, że Wielki A'Tuin, żółw gwiazd, ze skorupą oszronioną zamrożonym metanem, poznaczoną kraterami meteorów, zasypaną pyłem asteroidów... Wielki A'Tuin z oczami jak pradawne morza i mózgiem rozmiarów kontynentu, w którym myśli suną niby lśniące lodowce... Wielki A'Tuin o powolnych mrocznych płetwach i skorupie polerowanej gwiazdami, pod brzemieniem Dysku płynący przez galaktyczną noc... Wielki jak światy. Stary jak Czas. Cierpliwy jak cegła...
- Jaskier!!! - Geralt wrzasną jak grom i złapał barda za poły eleganckiej marynarki aż zaczęła trzeszczeć na plecach. - Daj se spokój bo jak ci zapalę w paciangę to cie jaszczómb porwie!! - a zęby mu zgrzytały jak wypadek samochodowy.
- Czytałem, że Wielki A'Tuin przez niego zderzył się z Czerwoną Gwiazdą. - odpowiedział grzecznie Jaskier poprawiając marynarkę.
- Jak to zderzył? - wtrącił nieśmiało Rincewind?
- A tak to. Czytałem o tym. To było niedługo po wielkim wybuchu. Siedemset tysięcy lat później świat na tyle wystygł, że stał się przezroczysty a dokładnie eon później nieznany wtedy jeszcze nikomu czarodziej Rincewind runął z krawędzi Dysku zanim zdążył wypowiedzieć Zaklęcie, pociągając za sobą niewinnego turystę niejakiego Dwukwiata i jego ożywiony bagaż. W wyniku tego wypadku Zaklęcie nie zostało wypowiedziane a Wielki A'Tuin skonfudowany, nie wiedząc co robić zderzył się z Czerwoną Gwiazdą i tak Świat Dysku przestał istnieć. Wtedy ostatecznie zrezygnowano z budowania światów na bazie dysków - Jaskier jak zwykle wyglądał jakby był dumny ze swojego wywodu.
- Więc skąd ja się tu wziąłem? Czyżbym był po drugiej stronie czasu?
- To możliwe. - uciął Geralt. - Posłuchaj magu. Mamy tu teraz taki mały problem. - Geralt przeciągnął się, a Jaskier wydał się nagle jakby oburzony. Rincewind dopiero teraz zauważył, że Jaskier trzyma pod pazuchą jakieś niewielkie zwierzątko.
- Mamy tu nordmandzkiego mytogunona. - Geralt autorytatywnie podjął decyzję o wyjawieniu szczegółów Rincewindowi, co Jaskrowi nie spodobało się do końca. Nie spodobało się szczerze mówiąc ani trochę.
- Nordmandzkiego mytogunona? - zdziwił się Rincewind. - myślałem, że to mityczne stworzenie, że występuje tylko w grach komputerowych.
- Bynajmniej! - odparł Riv - Dostałem go od Bezimiennego. Wpadłem na niego tydzień temu na targowisku w Khorinis, kiedy szukałem tych naramienników! - wiedźmin napuszył się groźnie, walnął pięścią się w ramie z okrzykiem - Nie ma lipy! - wszyscy trzej parsknęli śmiechem i zrobiło się jakoś miło. Geralt podjął jak zwykle niechętnie.
- Nordmandzka armia wykorzystuje mytogunony do szpiegowania. Ich magowie zakładają na te zwinne i szybkie zwierzęta zaklęcie, umożliwiające widzenie tego co zwierze, przez jego opiekuna. Ich technologia jest bardzo nowatorska ale niezwykle skuteczna. Opracowali sposób masowego rzucania zaklęcia na całe populacje mytogunonów w taki sposób, że zakładają im na głowy kapturki i rzucają zaklęcie na zwierzęta niejako w ciemno. Odpowiednio przeszkolony opiekun przynosi kwit na jedną sztukę, odbiera zwierzątko, ściąga kapturek a kiedy ich oczy się spotykają zaklęcie się dopełnia. Od tej pory opiekun kiedy chce może widzieć to co widzi w danej chwili jego mytogunon. Banalnie proste! - zachwycił się wiedźmin.
Rincewind szerzej otworzył usta.
- System ma swoje wady oczywiście. - wtrącił się nagle ale nie nieoczekiwanie Jaskier.
- Niektóre mytogunony nie zostają odebrane w tym samym czasie. Niektóre muszą czekać nawet tygodniami na swoich odbiorców, niektórych po prostu nikt nie odbiera a one trwają tak w tych kapturkach i nie mogą niczego zobaczyć. Są nawet przypadki, kiedy zwierzątko krzyżuje swoje pierwsze spojżenie z nie tą osobą co powinno, ale takie się od razu utylizuje. - wyszeptał posępnie bard.
- Utylizuje? - głos Rincewinda drżał z przejęcia.
- Nie chcę sobie nawet wyobrażać co tam się może wyprawiać.
- Przestańcie się mazać obydwaj patałachy! - zawołał wiedźmin i poszedł na stronę.
- Nasz Stefanek jest takim właśnie mytogunonkiem, który siedział dwa tygodnie po ciemku. - wysmęcił Jaskier - Kiedy wyznaczony ponownie opiekun go odebrał zaklęcie nie podziałało i Stefanek od tej pory jest apatyczny, nie chce się bawić, nie chce jeść, tylko śpi i się ślini...
Geralt wrócił i zobaczył dwóch dorosłych facetów, a nawet strszych mężczyzn, którzy pochylają się nad zaślinonym mytogunonkiem, głaszczą go na cztery i pół ręki, wzdychają, ochają, wydawało mu się nawet, że poczuł zapach łzy. Wiedźmin miał w sobie drugą naturę, o której Andrzej nie wszystko wiedział. To było coś inngo niż między Terrym i Rincewindem. Ich relacje zawsze układały się gładko i harmonijnie, choć jak wiemy Rincewind nie należał do orłów intelektu, ani ekspertów w swojej dziedzinie. Jednak z Andrzejem i Geraltem sprawa miała się nieco inaczej. Geralt od dziecka był ambitny i miał naturę buntownika. To był główny powód, dlaczego przeszedł w dzieciństwie wszystkie te okrutne transformacje w Kaer Morhen. Chciał po prostu zawsze pokazać, że można jeszcze inaczej. Dojrzewał. Ewoluował. Pozostawał w ciągłym ruchu tak jak go nauczono, balansował w nieskończonych piruetach i paradach, aby wreszcie poprzez jeden źle zabezpieczony komputer wyciec na ekrany a nawet do internetu. Tu odnalazł swoją drugą naturę, o której wiedzą jedynie najznakomitsi poszukiwacze iluzorycznego FAKtu. Tu odnalazł niezależne towarzystwo, niezależnych obywateli, którzy wprost i otwarcie wyrażali swoje zdanie. Którzy właściwie unaocznili Geraltowi, iż nie ma świętości... I ta natura, przesycona narzekaniem, chęcią ominięcia prawa, zrobienia, czy spożycia czegoś nielegalnego, dokopania komuś, albo chociaż oplucia dochodziła teraz do głosu, a ochy i achy Jaskra i Rincewinda przyprawiały go o szał bojowy i wyraźnie przyczyniały się do tego, że zęby wiedźmina znów zaczęły brzmieć jak wypadek samochodowy.
- Przestańcie się pieścić cioty cholerne - wycedził gniewnie.
- Gerald nie każdy jest takim bezdusznym mutantem jak ty - wyszlochał Jaskier.
- Weź, bo jak cię pier...
Pierwsze krople deszczu zaczęły opadać na ziemię między stopami wędrowców, a ona spękana była i sucha i łaknęła tej wody albowiem czekała na nią długo. Pierwsza kropla spadła moment przed drugą, po nich spadła trzecia niemal równo z czwartą i piątą, a potem zaczęły spadać pozostałe.
- Cholera - warknął wiedźmin - Pod drzewo! - bardziej pokazał palcem niż wytłumaczył Jaskrowi co ma robić. Jaskier posłusznie oddał mykogunona w ręce Rincewinda i nieoczekiwanie wprawnie odjuczył Płotkę i jeszcze jednego konia, którego Rincewind nie znał, a mi nie chce się w tej chwili szukać w internecie jego imienia, jednakże od wozu i poprowadził je pod wielkiego dęba o rozłożystych ale gęsto wyplecionych gałęzich, gdzie uwiązał je na średniej ląży do odciętego kikuta konaru. Rincewind ochoczo podreptał za nimi. Dąb był tak wielki, że dwa konie i dwóch ludzi bez trudu mieścili się pod jego konarami, gdzie właściwie nie padało. Gerald wyciągnął z wozu jakąś skrzynie i postawił z boku. Wóz był nie mały, trzy osoby spokojnie mogłyby się na nim wyspać, no ale lało a wóz nie miał plandeki. Geralt wyciągnął z kufra poręczny toporek i wybiegł z nim nagle do lasu. Rincewind obejżał się niespokojnie na Jaskra, ale ten pokręcił tylko uspokajająco głową i spokojnie czekał. Rincewind odwrócił wzrok z powrotem w stronę lasu i wtedy wiedźmin wypadł z niego z toporkiem za pasem i czterema dwumetrowymi brzózkami, pozbawionymi korzeni i gałęzi, prostymi jak strzała. Gerald poprzystawiał drzewka do czterech rogów wozu i poprzykręcał je jednym szybkim ruchem specjalnymi śrubami na sztywno. Uchylił jakąś deskę w podłodze wozu i wyszarpnął z pod niej jakąś zawiniętą płachtę, która okazała się być wielkim kwadratem złożonym ze skóry podwodnego myrtańskiego nosorożca z jednej strony i perskiego dywanu z drugiej. Gerald ułożył kwadrat na ziemi tuż obok wielkiego dębu i wyciągną zza paska malutką buteleczkę ze świecącą karminowo cieczą. Odchylił korek i jednym haustem wypił zawartość buteleczki. Na jego twarzy zobaczyć się dało kilka dość dziwnych jakby to określić, geometrycznych zjawisk i dało się słyszeć kilka niewbrednych przekleństw. Gerald klasną w dłonie, rozległ się ogromny huk i fala gwałtownego wiatru rozeszła się od Geralda promieniście odginając na moment okoliczne zarośla. Rincewind przestraszył się nie na żarty tej fali wiatru, ale w osłupieniu odkrył, że konie nie przelękły się wcale. Geralt splunął w dłonie, podszedł do wozu, złapał za brzózkę i postawił wóz do góry kołami na środku dywanu, który niczym krwożerczy storczyk zawinął nagle swoje brzegi przyciskając się do wozu tworząc szczelne grube ściany ze skóry myrtańskiego podwodnego nosorożca i zapewne perskim dywanem od wewnątrz. Rincewind dopiero teraz ujżał dwa okna po bokach i Geralta wychodzącego ze środka i zamykającego drzwi za sobą. Był bardzo zdumiony. Geralt wyszczerzył do niego zębiska prezętując swoją trupio bladą facjate o czarnych ślepiach jak kosmita, która w tym oświetleniu wyglądała jeszcze bardziej przerażająco. Był zdumiony tym bardziej, że nie minęło nawet sześć minut kiedy to wszystko się stało. Gerald nagle wyciągnął zza pleców wielki płócienny wór i podszedł do...
Rincewind i Jaskier dopiero teraz spostrzegli, że sterta drewna na której wylądował czarodziej jest szczelnie zakryta jakąś płachtą. Obydwaj nie mogli zrozumieć kiedy Geralt zdążył to zrobić. Przecież obserwowali go bacznie, zwłaszcza od kiedy ich nazwał... No właśnie...
Geralt jednak tylko szczerzył te swoją potworną morde w mrocznym uśmiechu przywołującym na myśl czeluście piekła, ciężką, lepką, gotującą się smołę wlewaną do gardeł kobiet przyłapanych na samogwałcie, z kolcami kaktusa wbijanymi powoli pod wszystkie paznokcie i pod powieki oczu. Białowłosy Wilk zakręcił w powietrzu młynek pełnym workiem i wciągną go za sobą do chatki. Rincewind spojżał jeszcze raz na ten dziwny skórzano drewniany domek o płaskim dachu, z kołami po dwóch bokach, ale Jaskier pociągnął go za sobą i weszli do środka. W środku domek oczywiście wydawał się znaczie większy niż gdy się na niego patrzyło z zewnątrz. Oczywiście! No bo Przecież. No bo jak? Światy magiczne charakteryzują się tym, że główni bohaterowie mają zawsze gdzieś jakiś zajebisty wypas. Na tym to polega. Gdyby to nie był wypas to to by nie byłaby żadna bajka, tylko zwykły reportarz. Właściwie nie wiadomo do końca co lepsze. Riv w każdym razie nie czekał. Wyciągnął parę listewek, zmiażdżył je w jednej dłoni i wrzucił do kominka, strzepnął z dłoni kurz jednocześnie układając palce w znak Ard i w czasie kiedy ogień zaczynał buchać, w specjalnych wnękach nad paleniskiem stały już michy z kaszą i gulaszem oraz czajnik z wodą na herbatkę. Na samej górze miał swoje legowisko Stefanek i wydawał się zadowolony, było mu ciepło, przytulnie, a poznać to można było po tym, że na krótką chwilę otworzył lekko swoje lewe oko. Pomieszczenie wypełnił zapach budzący na myśl najszczęśliwsze momenty dzieciństwa. Wakacje u wuja Gwidona w leśniczówce na podkarpaciu. Gularz z dziczyzny z kaszą i potajemnie podkradane z piwnicy piwo. Dziś zamiast piwa Jaskier tarabanił się do stołu z beczułką czwartaka cały czerwony z podniecenia i szczęśliwy jak świergolaszek. Trzask ognia, gwar biesiadujących, ten zaaaapach, cichy szum deszczu na zewnątrz i pochrapywanie Stefanka dało się słyszeć w dziwnym skórzanym domku z kołami
po bokach...