Hu ar łi...
|
Pierwsze krople deszczu zaczęły opadać na ziemię między stopami wędrowców, a ona spękana była i sucha i łaknęła tej wody albowiem czekała na nią długo. Pierwsza kropla spadła moment przed drugą, po nich spadła trzecia niemal równo z czwartą i piątą, a potem zaczęły spadać pozostałe. .
|
Hogwarts School of Witchcraft and Wizardry (Official)
|
|
We love new projects!
|
Bywa malowniczo...To są ważne elementy, w życiu każdego człowieka, tak? Pewna taka malowniczość czasem, prawda...Wychodzi na to, że oni też mają swoją historię "po godzinach". Swoją osobowość. Swoją kulturowość, własne obyczaje, mocno korelujący wioskowy totem. Właściwie totem jest bardziej cechowy, niż wioskowy, bo taki do noszenia na szyi. Pewnie mają gdzieś swoją informacyjną wioskę, gdzie w niewielkiej dolince kotłuje się małe miasteczko, a dalej setkami kilometrów ciągną się pola serwerów, a po środku nich góruje olbrzymi totem wioskowy. Pewnie widoczny z kosmosu.
|
"Neurotikus Deklinatus"
Opublikowane przez: Paweł Fakowski · 15 lipca 2014 o 16:13 Paweł Fakowski
for all of human creatures...
Proprolog: Migotanie płaszcza.
Na jego płaszczu dało się widzieć ślady wieczności. Bezkształtne z pozoru plamy przywodziły zwykle coś na myśl. Zupełnie jakby chciały ukryć swoją nierozerwalność z płaszczem. Płaszcz jako płaszcz sam w sobie był rozrywalny, ale plamy od niego już nie. Tu wiatr mógł szaleć w nieskonczenie mokre najlepsze, porywami deszczu szarpać bezkształt plamy i czynić wszystko nowym dziesiątkami razy. Tu bezkształt plamy nadawał zmysłom ostrość, nadawał kształtom wymiar, głębię, znaczenie...Za nią czaił się On. Dokładnie za podszewką, jeszcze kilkoma warstwami ubrań i skórą, za nią był już wyłącznie Malcolm. Był on tak dalece, jak blisko kończyły się kolejne warstwy skóry i ubrań po jego drugiej stronie, gdzie za alternatywną podszewką i poszyciu z bezkształtnych plam płaszcza roztaczał się dalszy ciąg tego samego świata, w którym historia się rozpoczęła. To chyba oznacza, że możemy spokojnie tam wracać...Gdyby się jednak miało okazać, że zgubilibyśmy się gdzieś pomiędzy alternatywnymi podszewkami, szukając powrotnej drogi, zostawmy na wszelki wypadek jeszcze jakiś ślad po sobie. Choćby jeszcze jeden przecinek, albo choć jedną samotną kropkę... Tymczasem droga powrotna wśród takich rozmyślań przemknęła dosłownie i wprost i na wskroś niezauważenie...Wszystko stało się tak szybko, że nie mieliśmy nawet czasu przemyśleć czy wogóle cokolwiek mogłoby się wydarzyć na trzy tak różne sposoby jednocześnie. Nie mieliśmy nawet czasu się tym zmartwić a na dobrą sprawę nie mam pewności, że ktokolwiek prócz mnie zdążył wogóle o tym pomyśleć. Ja sam ledwo zdążyłem i to też właściwie przypadkiem...Płaszcz załopotał. Zdziwiło mnie to. Wyrwało z błogiego zamyślenia, przerwało to słodkie poczucie satysfakcji kiedy się przeszliśmy tak przez Malcolma tam i spowrotem z całą zgrają turystów. To musiało nim wstrząsnąć. I dobrze mu tak. Chujowi jebanemu. I za panią Attkinson, co mu będzie teraz z piekła odszczekiwać jego własną głupotę po koniec czasów i jeszcze dłużej. Jednak trzeba tu przyznać, że kobieta sama wiedziała w co się pakuje a i odwagi jej jakoś nie brakło. Inna to by przez tydzień w piwnicy krzyżem leżała. Ale nie ona...Ona jak skończyła, to jak do pokoju weszli technicy i poodkręcali kratki wentylacyjne w poszukiwaniu starych podsłuchów, to pod każdą z kratek zidentyfikowano jej materiał genetyczny. Taka to była kobieta...Jednak sporo się dzieje przez kobiety i nie ma od tego niejako ratunku...Proces twórczy trwa nieprzerwanie. Ja zabawiam Was swoim bełkotem. Całość mogłaby wyglądać dość przyzwoicie, gdyby nie hałas jakiego narobiła owa nieznajoma wpadając na oszkloną ladę ze swoją zgrają kolorowych papierowych toreb. Dumnych toreb, które aż prześcigały się pomiędzy sobą z szelestem prężąc boki, eksponując połyskujące złotem, srebrem lub czernią litery sławnych europejskich nazwisk. Gdyby ten papier mógł krzyczeć, miałby dziwny włosko-francuski akcent...Lało jak wściekły szewc pod płotem pustyni. Porywy mokrej zawiei zmuszały ogromne szyby do tańca, wewnątrz zaś panowałaby cisza gdyby nie Ona...Ona oddychała, patrzyła, drapała, wzdychała i znów oddychała. Była. Bardzo mocno była. Wyglądała na taką co jak jest to z całej siebie. On był amerykaninem, co łatwo można było poznać po kapeluszu, barman był chińczykiem co jakoś zawsze rzuca się w oczy wraz z orientalnym skinieniem brwi czarnej od ryżu. Ale Ona to było coś całkiem innego. Nie wiadomo skąd była, ale wiadomo było jak bardzo i to jeszcze zanim przyszła. Dźwięk ślepo bijących o blachę dachu kropel rozpędzonego deszczu był dokładnie taki sam jak przed laty. I jego skojarzenia. Jego poczucie przestrzeni. Ta głębia ostrości. To werbalne rozmycie. To samo rzeczownikowo przysłówkowe zacięcie, a przy tym dużo większa powściągliwość w ogólnym wyrażeniu. Pewna dostojna rytmika. Niezwykle godna deklinacja, mimo iż nieco neurotyczna, a przy tym partykóła niespotykanie cicha i skromna. Niemo doniosła.Łopoczącemu fragmentowi płaszcza obojętna była przestrzeń i lokalizacja, pełen spontanicznej ufności poddawał się biegowi zdarzeń, starając się przy tym wydawać z siebie jak najbardziej przejmujący łopot z możliwych. Łopot tym bardziej był naj im bardziej był wogóle, co zresztą nie jest jeszcze wcale do konca pewne. Ale skoro nie jest, to może się zdarzyć dosłownie wszystko. To są chwile, w których zacierają się wszelkie granice. Chwile, kiedy zacierają się granice nieskończoności. Jednak na schyłku nieskończonej liczby błyśnięć , na przekór skonczoności machnięć płaszcza czai się paradoks. Tak jakby rzeczywistość nie wiedziała w którą stronę zwrócić rzeczom bieg, po tym jak ten cholerny róg płaszcza przestał się w końcu majtać! Rzeczywistość też chce być oczywiście jak najbardziej wielowymiarowa, a czasem nawet nieco kwantująca, ale i ona podlega prawom natury. Musi nam się jawić w z góry zaplanowanej rozdzielczości i w palecie barw naliczanej na podstawie konta obserwacji w czasie przedrzeczywistym.Niestety to spowodowało, że układ na tyle się skomplikował, że powstały emocje. A tu bezkształtne plamy jednak jakby nie patrzeć czarnego płaszcza Malcolma z zadziwiającą siłą kontrastowały z jaskrawoczerwoną falbaną mieniącą się śnieżnobiałymi grochami. Tym razem jednak wyjątkowo rzucało się w oczy, iż siła tego niespotykanego kontrastu nie bierze się bynajmniej z jaskrawości nieznajomej, a napływa wielkimi falami niesiona zimnym spokojem Malcolma i spontanicznym bezkształtem plam jego czarnego poniekąd płaszcza...Wtedy uświadomiłem sobie dlaczego pierwsze załopotanie zdziwiło mnie. Zrozumiałem skąd wzięło moc wyrwania mnie z błogich rozmyślań. Pierwszy raz nie miało ono wymiaru jedynie estetyczno aerodynamicznego, ale również potężny ładunek symboliczny. Takie rzeczy, nie zdarzają się często, a już na pewno nie z taką siłą, by były przez kogokolwiek zauważone.Rzeczywistość wszak wcale nie dzieje się na naszych oczach, ona staje się po cichu, w tajemnicy, a my nie wiemy zbyt wiele... Wtedy jedyna nadzieja w ciekawskich sąsiadkach.Taki informator na straży to skarb, pod warunkiem, że umiejętnie się to karmi...A tu akurat mamy taki przypadek, że już wiemy dokładnie o co chodzi. Mamy taką właśnie miłą panią, panią Attkinson, która dokładnie pisze wszystkie nietypowe zdarzenia w zeszycie podczas gdy robi badanie potoku, ma nawet dwa zapasowe ołówki i latarkę w zanadrzu. Czasem zapomina tylko gdzie ukryła zanadrze... Tak czy siak, ta miła pani nas poinformowała, że nie dość, że to nie te drzwi i piętro, ale to w ogóle nie ta kamienica, dlatego, prosimy zabrać znajomych, przyjaciół, rodziny...Prosimy też chętne osoby o pomoc przy oczyszczaniu placu z osób niepełnosprawnych, które napłynęły w znacznych ilościach. Ochotnikom będą rozdawane do wyboru jako broń główną przypisaną: miotacze ognia, piły łańcuchowe lub karabiny snajperskie. Każdy ochotnik dostanie kamizelkę, kompletne uzbrojenie, pełną nieśmiertelność, pełne nieskończone wyposarzenie, pełną nieskończoną amunicję, wszystkie bajery i jeszcze jedno życie extra.Tymczasem czas wokół łopoczącego rogu płaszcza wydawał się...Nie...On się nie wydawał!On się po prostu zatrzymał!Powiedziałbym, że przez dłuższą chwilę nic się nie działo, ale to była by z mojej strony bezczelna niekonsekwencja. Czas się zatrzymał więc nie działo się nic ani przez moment. Ale czas nie może się zatrzymać cały na raz i stanąć. Czas stanąć może w pęcherzu w którym może zwolnić na tyle, by uznać że się zatrzymał.Czas nie może po prostu się zatrzymać, wtedy przestałby płynąć, a co za tym przestałby istnieć!Bez czasu wszechrzecz przestałaby być kompletna, przestałaby być wszechrzeczą, nie, nie, nie!!!!Krzyczę zza krat tej pokręconej logiki, zza węgła tej niejasnej wypowiedzi, niech ktoś przyjdzie tu i uwolni moją głowę od tego co tam w niej siedzi...Lecz to się niestety nie dzieje.A rzeczy które opisać się dają nigdy się nie kończą, jak czas, nigdy nie stają...W tej jednak chwili było coś zupełnie wyjątkowego. Wykładnia o tym, że czas jako taki nigdy nie staje uspokoiła na moment mój umysł, ale zmysły nadal szalały.Czas wydawał się rzeczywiście nieruchomy. Sprawiał wręcz wrażenie, jakby faktycznie był martwy, nie reagował wcale na wołania grupy ludzi, którzy skupili się wokół niego.I rzeczywiście prócz coraz bardziej rozpaczliwych zawołań z tłumu nie działo się zupełnie nic.Ludzie pędzili gdzieś przed siebie, dzieci radośnie brykały w piaskownicy, jakiś pies przepędził stado gołębi, które zrywając się do lotu osrały doszczętnie brykające dzieci, któraś z matek dostała ataku apopleksji, auta pędziły po drogach równie bez celu, jak białe pierzaste chmury po niebie tak głęboko błękitnym, że tylko w Twoich oczach odbijać się mogły...I to była jego ulubiona chwila. Chwila, kiedy wszystko zatrzymywało się na moment, a Malcolm łapał swoją kosmiczną perspektywę. Pogłębiał sobie punkt widzenia. Z biegiem lat wszyscy przyzwyczaili się do jego dziwacznych praktyk. Do tego stopnia, że przestały być już nawet postrzegane jako dziwactwa, a raczej swoisty folklor tego niewątpliwie doświadczonego człowieka.Tak. Malcolm z nie jednego pieca chleb już jadł. A momenty wewnętrznej ciszy cenił sobie jak najbardziej drogocenne skarby. Jak odbicia w oczach Twoich...Z każdym uderzeniem siły rozchodziły się odrobinę szerzej. Kolejne warstwy cząsteczek ulegały podmikroskopowemu przesunięciu, to nie był nawet ruch, ani drżenie, to było samo wrażenie ruchu.Coś jednak się działo. Jakaś przydatna społecznie od lat struktura ulegała powolnemu zniszczeniu w rytm stukającego obcasika. Stukającego wyraźnie, przejrzyście i na swój chudziutki sposób przenikliwie jak szpileczka. Otóż bowiem toteż.Wszakże...
Wszystko na zatracenie kurwa! Do tego stopnia nawet, że kafelek! I po co ja się pytam? Mało to widać, że tu jesteś, że tu siedzisz, że pod pazurem dziure dłubiesz, kawe siorbiesz, na sałatkę wzdychasz zanim przyszła, NO BO JAK???Ale co ci kafelek zrobił, tego pojąć już nawet mi się nie chce.
Z głowy Malcolma wyrzuciło mnie nagłym, bolesnym szarpnięciem. W jednej chwili myślisz "mi się nie chce" w drugiej roztrzaskujesz się o przeciwległy róg pokoju. No nie jestem pierwszy rok w zawodzie, ale to jednak zawsze spore wrażenie. To zabawne, niby jako narrator mam pełen dystans do tego wszystkiego. Wiadomo, utożsamiam się jakoś z danym bohaterem, mniej chętnie z bohaterką, ot tyle by wzbogacić swoją artykulację w tematyczny zaśpiew, spoczywa przecież na mnie jakaś odpowiedzialność za wyrazistość narracji, mam nadzieję że jest ona właściwa i na tyle interesująca, bym nie musiał się tłumaczyć za totalny brak wątku. Może nikt nic nie zauważy...Aczkolwiek głębsze utożsamianie się z postacią kończy się czasem właśnie jak tutaj. O prosze bardzo. Masakra. Fart, że narracja nie jest materialna, miałbym chyba kilkanaście różnych złamań...O ile bym w ogóle takie coś przeżył!Pewnie nie, raczej tego nie widzę, sądząc po dziurze jaką wyrąbałem swoim ciałem w ścianach i suficie. Mogłem brać to wolne, sączyć drinki na plaży, nie wiem co mnie podkusiło zostać i wziąć tą robotę. Jaki chory umysł robi takie durne rzeczy? Jeszcze tego idioty. Właśnie tego w nim nie lubię, że on pisze o niczym. Że się z nim trzeba nagimnastykować zawsze, nawywijać trików i tego całego badziewia i nikt tego brać nie chce. Inna rzecz, że u nas w biurze to poza mną taką narrację to by ogarnął chyba jedynie Naczelny. Ten gościu jest jednak zbyt karkołomny i w sumie dobrze, że zostałem, ktoś inny mógłby to spierdolić, mnie przynajmniej już znacie, więc powinno być spoko. Płaszcz nie wiem czy nie skorodował już zupełnie, czy czas go nie obżarł jak kroplę rosy promień słonecznego światła. Nie jestem nawet już pewien tej poniekąd czerni, tak jak i bezkształtności plam. Wręcz pamiętam kształty. Pamiętam je wyraźnie. Problem polega na tym, że pamiętam ich zbyt dużo. Więcej niż zmieściłoby się na płaszczu. Więcej niż zmieściłoby się w całej dostępnej przestrzeni. Dlatego to wypadło na mnie. Dlatego ten amerykaniec w kapeluszu, chińczyk za barem i ta dziwka z galerii poszli w odstawkę, a to o mnie będzie ta historia, to będzie mój własny zew rozpaczy, mój własny mroczny wątek, to będzie treścią tu zadaną!Otworzyłem oczy...Leżałem na podłodze.Nic się nie zmieniło.Malcolm dalej żuł frytkę, chinczyk wycierał szklanki, a ona...Ona nie była przy tym taka zła...Ładna była, ba! Była piękna!I miała ładny dekolt...Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć? To straszne, widziałem pełne pogardy spojrzenie Malcolma w moją stronę! Cholera, przecież bohaterowie nie mogą widzieć narratora, narrator jest niewidzialny i tak na prawdę nie istnieje, jest tylko samym głosem, a tu masz, ten stary drań mnie jakoś widzi...Kurwa!Czegoś takiego jeszcze nie miałem...Przypomniało mi się jak kilka lat temu robiłem też narrację dla tego debila i też nikt przy tym nie chciał pracować, a całość okazała się gniotem, ale gdzie on tak niesłychanie piękne kobiety wynajduję tego nie mam pojęcia do dziś. Przysięgam.To jedna z tych rzeczy, które sprawiają, że jednak lubię z nim pracować. Kobiety. Myślę, że czasami dość dobrze skubańca wyczuwam. O ile to w ogóle możliwe...Jakbym już go znał. Jakbym już go spotkał. Czasami się ma takie wrażenie, spotykając kogoś pierwszy raz, że się już go znało. W innym życiu. Wymiarze...Sam nie wiem...Szczęście, że kompletnie nie muszę za to brać odpowiedzialności i że jego dziś nie ma. I chyba już nie będzie. Będę mógł dziś nawywijać co chcę. Myślałem nawet, żeby jaką orgietkę zorganizować na te okoliczność i mam nawet kilka pomysłów, znajdę moment to zagadam do bohaterów, cholera, ciekawe jak ta kobieta ma na imię...- Marta.- wycedził niechętnie Malcolm, a jego głos uderzył we mnie z niewielką falą adrenaliny, która zmusiła mnie do spontanicznej narracji. - Co? - zapytałem nieśmiało,- Marta.- powtórzył niecierpliwie mrucząc Malcolm,- Marta Goń, tak się nazywam - dodała nieznajomaAutor groźnie uniósł brew gdy użyłem słowa nieznajoma tuż przy jej nazwisku i zrobił to pomimo swej nieobecności. To też musi o czymś świadczyć...- Ale jak to? Przecież jesteście bohaterami, nie możecie mnie widzieć i słyszeć!Marta otworzyła usta i czas zatrzymał się jeszcze bardziej. Nawet oni znieruchomieli. Zostałem zupełnie sam otoczony hałaśliwym tłumem własnych myśli...Cały mój świat opierał się na przeświadczeniu, że obraz mnie powstaje wyłącznie w wyobraźni czytelnika i że wyłącznie od umiejętnej intonacji zależy jego forma. To znaczy ode mnie. Jako luźny ciąg nie do końca logicznych skojarzeń czułem się bardzo bezpiecznie, a ta sytuacja zaniepokoiła mnie bardzo. Okazało się nagle, że bohaterowie mnie widzą, do tego widzą mnie również wtedy, gdy ja o tym nie wiem. To znaczyłoby, że ktoś może podpatrzyć moje niekontrolowane zachowanie. To obdziera mnie ze wszystkich moich mocy. To piętnuje mnie jedynym negatywnym odcieniem człowieczeństwa. Ludzką omylnością...
- nat enymor - odezwał się nagle chinczyk w opasce na głowie podając mi miecz i AKA 47.
Kiedy przepiękne usta Marty powoli zamykały się spowrotem, moja gęba rozdziawiała się w grymasie zdziwienia, ale ręce odruchowo przyjęły broń, przeładowały, a miecz przerzuciły przez plecy.Wtem zza baru dwie łyżki wychyliwszy swe łby zapytały równocześnie:- gdzie idziecie?- najebać rekwizytora - odrzekłem.Za nami kurz opadał powoli i majestatycznie.- to my sie tak tu pomajtamy! - odparły łyżki...
Rozdział I On
On mijał się z przeznaczeniem tak wiele już razy, że jęło go to jakoś utożsamiać. Migotał i słaniał się w dziwnych paradach, a jego istota zdawała się oscylować wokół doskonale bezkształtnego paroksyzmu zdarzeń. Był zażartym myśliwym jego znaczeń i pysznił się tym przed kilkoma swoimi alter ego, dopatrując się szczególnej satysfakcji w doprowadzaniu do istnego szału jedno z nich. Wszystkie stawały okoniem a nawet olbrzymim merlinem gdy tylko zaczynał. A on zaczynać uwielbiał i to zaczynać beznamiętnie... To był sosnowy wieczór pewnego dobrego października, kiedy to słońce wciąż miewa jeszcze moce ożywcze. Pejzaż malował się niezauważenie i wszystko szło jak z wprost wiosennego płatka. Połączony z nim lewym kwantem, bliźniaczy antypłatek był kukurydziany. Opadł z głośnym pacnięciem na powierzchnię organicznej papki, wyszarpując z niej kilka kropel mleka. Podróż kropel mleka przez przestrzeń wokół stołu przebiegała sprawnie i bez większych turbulencji, chociaż jedna z kropel zaginęła bez śladu. Są różne teorie. Naukowcy na całym świecie zachodzą w głowę. Słońce zachodzi. Marta z czwartego też podobno zaszła. Słońce też już zaszło. Są różne teorie... Ale on miał własną. Zawsze musiał ją mieć. On nie miał takiej rzeczy, której by nie miał. Był świadom swoich zamierzeń w wystarczająco wąskim zakresie, że ciął rzeczywistość strumieniem postrzegania jak spojrzeniem wieczorne powietrze. On widział rzeczy w dwójnasub dlatego rzeczy go nie widziały. Nie wiedzieć czemu zawsze go świetnie omijały. Paradoks wraz z jednym z kluczy wystawał z kieszeni. Dyndały swobodnie na wietrze w rytm jego kroków gdy zasnął. Paradoks dyndał oczywiście najgłośniej. Marta się obudziła. Słońce było gdzieś indziej. Rzeczy działy się dalej i nadal go nie widziały, a on je widział w trójnasub. Narastał. Zmienił nawet ubranie. Paradoks przestał dyndać. Klucze zostały zgubione. Światło razi tak bardzo, że plecy go zaraz rozbolą. Wstał, żeby się przeciągnąć, ale zaraz spowrotem usiadł. Zapomniał co miał zrobić w tym czasie i znalazł klucze. Klucze też były kukurydziane. Nic nie pacały i nic nie kapało, bo one były z metalu. To ważne. Zresztą nie bardzo... Wytrzeszczył gały i zobaczył rzeczy w czwórnasub. Zrozumiał, że gada od rzeczy i wcale się tym nie przejął. Rzecz zatrzymała swój bieg na moment, przez chwilę przestała się dziać. Przybrała formę bardziej oburzoną i zmartwioną, z lekką nutką zapytania. Z biegiem czasu nutka urosła w hałas, który się dało porównać jedynie do ziewnięcia wszystkich bogów na raz. Nawet tych nieistniejących naprawdę! Wszyscy spostrzegli bezsens całej sytuacji w tej samej chwili. Bogowie przestali ziewać, rzecz zaczęła siędziać dalej, a on zaczął mrużyć oczy. Mrużył je tak długo i tak mocno, aż zobaczył rzeczy w pięćnasub. Poczęły mu się mienić barwami szybszymi od ultrafioletu i cieplejszymi od podczerwieni. Był zachwycony. Spiął się cały w sobie i nastroszył wszystkie włoski swojej świadomości. Uruchomił swoją podświadomość, nadświadomość i półświadomość. Nawet jego ćwierćświadomość zapukała nieśmiało do wrót płata czołowego, a kiedy ten uchylił się lekko, wskoczyła natychmiast do środka i zajmując miejsce tuż przy samym kominku, otuliła się ciepłą kołdrą jego kory mózgowej i zapadła w swój kardynalny ćwierćletarg. Podłączył się do pola zbiorowej świadomości i nieświadomości. Podłączył się nawet do nie jednej zbiorowej psychozy. Co dziwne, nie podłączył się do Marty, więc ona podłączyła się do niego, gdy wszedł w stan głębokiej medytacji. Kontemplował nawet wątrobą i okrężnicą. W jednym momencie stał się tajfunem obserwacji. Kapitanem zdarzeń. Latarnikiem przeznaczenia. Panem się dziania. Paroksyzm wraz z paradoksem przeszyli Martę na wskroś we dwóch jednocześnie. Marta spłynęła okrzykiem rozkoszy na podłogę. Zmieszała się z kroplami mleka, które już dłużej nie mogły czekać. On nie ustępował, nie przestawał nawet na moment. Nic już nie odgradzało go od zobaczenia, toteż je ujrzał. Ujrzał je w sześćnasub. To już nawet nie były rzeczy. Ale działy się bez wątpienia. Był zachwycony globalnie. Miał przypisaną środowiskowo satysfakcje w lewej kieszeni marynarki. Doskonale wypełniła pustkę po utraconym lewym kwancie. Nie chciał by to się skończyło więc gnał swoje zmysły nieprzerwanie. Efekt był zaskakująco szybki. Gdy tylko zobaczył rzeczy w siedemnasub, poczuł się jak w siódmym niebie. Pławił się w tym oceanie przemiany materii w energię i energii w materię. Osiągnął już wszystko. Był wyczerpany. Zmęczyło go to na tyle, że w pewnym momencie słabość wraz z grawitacją wywarły na nim presję. Kiedy upadał na ziemię jego oczy zamknęły się z łoskotem. Leżąc niemal nieprzytomny wzdrygnął się poczuwszy pieczenie od pleców. To trawiło go przeczucie, że to jeszcze nie koniec. W jego mózgu nastąpiło jakieś pourazowe chyba zwarcie i jego oczy uległy otwarciu.Gdy tylko zobaczył rzeczy w osiemnasub był już na prawdę u kresu sił. Na szczęście w porę przypomniał sobie, że dalej jest już tylko 9...
Rozdział II Ona
Ona leżała jak zawsze z nożem w plecach, troszeczke na podłodze, troszkę na dywanie. W okół niej unosiły się obłoki światła tak gęste i lepkie, że przyszedł nawet Świetlicki. Został jednak zdecydowanie wyproszony, bowiem butelka wodki, którą ze sobą przytargał rzucała cień, co w obliczu tak gęstych i lepkich obłoków było niedopuszczalne. Światło nie ma wszak równych sobie w dziedzinie arogancji. Chociaż cień nie do końca mu ustępuje na tym polu. Myślała dziwacznie i pośpiesznie, jakby w strachu, że znów się coś stanie z czasem, że znów go braknie na myśli. A myśleć nie lubiła, oj nie. To zbyt zaprzątało jej głowe, ona nie miała czasu. Miało to samo z czasem co on z rzeczami. Czas płyną dla niej w dwójnasub a potem się to komplikowało i czas jej nie zauważał. Miała z nim zawsze na bakier. Z myślami zresztą tak samo. Tak jak z rzeczami. Nawet z Edytą miała na bakier, nikt nie rozumiał dlaczego Edyta lubiła Martę. Nikt nie rozumiał i nie chciał rozumieć, nikomu na myśl nie przyszło aby zachodzić w głowę. Zwłaszcza, od kiedy ciąża Marty stała się wyraźnie widoczna. Większość wolała omijać temat, co wraz z biegiem czasu stawało się coraz trudniejsze. Wielu już dawno zaczęło skakać. Marta wyciągnęła nóż z pleców i zaczęła kroić cebulę. Cebula płakała. Jak świece. Jak jesienne deszcze. Deszcze opadające na łakomą ziemię. Ona była łakoma. Zawsze to ukrywała, lecz zawsze była łakoma, na lody, rodzynki, na życie, na niby, naprawdę, na zajutrz, na wczoraj, na przespane noce najbardziej...Już nie płakała. To tylko jedna łza. Jedna łza na łakomej ziemi trwała krócej niż jej łakomstwo na rodzynki. Ona nie miała czasu. Nie miała też sił. A mimo to parła wciąż na przód, czasami nawet po ciemku. Wtedy złościła się na światło, krzyczała na nie obelżywie jak tylko umiała. To umiała. W obelżywościach ścigały się wraz z Edytą od dziecka, raz jedna, raz druga klękała. Jakoś to wszystko się fajnie kręciło, aż Marta zaszła. Zachodząc wstąpiła, ale w milczeniu. Edyta się też nie odzywała. To żadka chwila. Ktoś komuś podaje aparat, rozmigotują się flashe i światło powoli powraca. Narasta. Budzi się do oświetlania. Rozpływa się po przestrzeni, zaczesując jej geometrię na swą niemą modłę. Nowy porządek świata narasta wraz z iluminacją. Paradoksalnie kończy się dobrze. Może to za sprawą jego nagłego pojawienia. Paradoks. Mój ty kochany potworku. Zwróciła spojrzenie na różową maskotkę bez buzi, lecz pomyślała natychmiast, że nie jest na to gotowa. Zrzuciła więc niedbałym ruchem dłoni mangę i tam postawiła paradoks. Zaczęła szukać kluczy. Narastał w niej pewien niepokój tym bardziej im dłużej nie mogła ich znaleść. Narastał w niej odmienny pogląd wraz z każdym oddechem równomiernie. On nie był jej poglądem, był często poglądem zgoła przeciwnym, do tego był żywy. Takie problemy nasuwają się same, kiedy kobieta ulegnie zapłodnieniu. Marta uległa już resztką siebie. Nie chciała być więcej już ciepła. Marzyła o czymś bardziej prawdziwym. Tęskniła za smakiem. Chciała mieć choć odrobinę czasu. Balansowała na trampolinie swojej egzystencji wyczyniając przeróżne akrobatyczne siurpryzy, dbając o jaskrawość i barwność kostiumów nad wyraz skrupulatnie. To z kolei nie podobało się jemu, on wolałby oszczędzić pieniądze, ale ona nie zwracała na to, zwracała jak wszyscy. Do kibla. Takie problemy nasuwają się same, kiedy kobieta ulegnie zapłodnieniu. Skakała, krzyczała, machała, płakała, wiła się wśród tych jego paroksyzmów, obelżywie lubieżnie zabawiała się swym nowym paradoksem, nawet w obliczu światła i nic. Czas nie zwracał na nią uwagi i mknął swoim torem wciąż tak szybko, że ona nie mogła go złapać. Więc łapał ją czas. Powoli ale skutecznie. Nie tak skutecznie jak jego, ale jego czas nie omijał, jego omijały rzeczy. Ona zaś miała swoje poukładane skrupulatnie i rodzajowo, ze wględu na brak czasu. Nie mogła pozwolić sobie na szukanie rzeczy. Nie w takim stanie. Zresztą Edyta zajęła się tym, zabrawszy jej wszytkie torebki. Marta bawiła się łzami, które świece wypłakały z siebie poprzedniego wieczoru. Łzy były więc zakrzepłe już ponad dobę. Idealnie nadawały się na zagęszczacz do obłoków światła, ale Marta zdecydowała się je zachować. Usypała z niej swoistą ścieżkę wokół paradoksu. Kroczyła nią pociągając nosem. Wspinała się na jego wierzchołek. Tam odnalazła zaginioną kroplę mleka. Zagubioną gdzieś indziej. Nie doszła. Ścieżka skończyła się nagle. Skończyła się wraz z jej czasem. Może dlatego nikt poza Edytą już nie miał dla niej chwili. Nie dziwne, że wpadała we wściekłość. Dziwne natomiast, że na tak krótkie momenty. Po chwili, znów z uśmiechem na twarzy i nadzieją w oku czekała aż znajdzie ją czas i odda się jej we władanie. Każdy by chciał tylko nie on. Przejebane - myślała. A ta Edyta też podejżane, ale mniejsza o nią, Marta jest teraz najważniejsza. Marta pozbawiona czasu...
Rozdział III Oni
Oni pojawiali się nagle. On zwykle przeczuwał ich nadejście, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Dostrzegała to natomiast Marta, bo zachowywał się wtedy nieco inaczej. Nawet przez sen. Czasami Marta budziła się nagle w środku nocy gdy drgnął. Od razu wiedziała, że zaraz przyjdą. Niedługo potem słyszała ich kroki na schodach. Oni stawiali kroki jakby mozolnie i jakby od niechcenia. Machinalnie przenosząc swój środek ciężkości zmieniali swój punkt widzenia z każdym stopniem schodów. Ich światopogląd czasem stopniował wraz z biegiem pięter, a czasem osuwał się na dno. Paradoksalnie. Zresztą nie bardzo. Byli tak różnorodni, tak dalece odmienni, jak blisko siebie stąpały ich stopy w tym wąskim korytarzu. Korytarz miał nawet swego rodzaju kompleks wąskiego, manifestując swój bunt złuszczając tu i ówdzie spore płaty tynku ze swoich policzków. Było to na swój odstręczający sposób kompulsywne jak zdzieranie zaropiałych strupów. Jednak jeden z nich dostrzegł w tym kontraście piękno. Pomyślał, że taka odrapana klatka schodowa byłaby wyśmienitym tłem dla pięknej kobiety w zwiewnej jedwabnej sukni. Oni jawili się dotychczas jako po prostu oni, a tu proszę, nagle jeden z nich dostrzegł cegłę okiem fotografa. Oni są żywi! Występują na prawdę! Mają swoje pasje, może nawet własne życie prywatne! Wydawać by się mogło nawet, że to ich prywatne życie jest o niebo mniej owiane tajemnicą niż odpowiedź na pytanie kim właściwie są ci oni...I po co?...Bo że są i to wszędzie, to nie ulega wątpliwości. Każdy to wie. Że jak nie wiadomo co, to pieniądze. Albo oni.To dziwne, że o wiele bardziej przerażający jest stan, w którym oni się dopiero zbliżają, niż kiedy już przyszli. Albo nawet nie przyszli, tylko są już bardzo blisko, więc ich ofiary dobywają spośród czterech latarek tą zepsutą i tnąc nią porosłe obficie pajęczyny zmierzają schodami na dół w kierunku starego cmentarza. Pośród śniegów i lodu. W koszulce na ramiączkach. Eksponując należycie swój wydatny biust. Jakby widok wydatnego biustu pośród śniegu oraz lodu, oświetlany raz po raz stroboskopowym migotaniem zepsutej latarki, miałby być najstraszniejszym elementem całej sceny.Sceny zbudowanej z postaci, ze scenografii, czyli kształtu otoczenia, z naszych doświadczeń, fantazji, lęków, uprzedzeń, z zaindukowanych społecznie zachowań, które rezonują w nas kalejdoskopowo, przez co mamy możliwość mienić się przed innymi jako użyteczni scenicznie i środowiskowo. Wtedy zwykle właśnie pojawiają się oni. Właściwie daje się słyszeć ich kroki na schodach. Co zabawne daje się je słyszeć nawet wówczas, gdy sceną jest stepowa jurta, a na postaci składa się stary jak i gadający kamień. Dla nich to wszystko nie ma znaczenia. Oni są zawsze absolutnie skupieni na swoich czynnościach. Nigdy się nie odzywają. Komunikują się za pomocą myśli. Albo też nie mają nic do powiedzenia. Albo po prostu są już tak długo w zawodzie, że nawet przestali się odzywać. Nie przeczę, że może to i coś innego. Albo oni są jacyś inni.Zresztą nie wydaje mi się. Tamten cegłę dostrzegł, ten ma buty do golfa i sosnową igłę na kołnierzu, a przecież tu nie ma sosen! Tu wogóle ciężko drzewo spotkać. No chyba, że na polu golfowym. Powiedziałbym temu od cegły, że jak mu się marzy scena na zbiorowy portret z pięknym rozłożystym drzewem w tle, to niech zapyta kompana o osiemnasty dołek. Jest spora szansa, że tam znajdzie doskonałą w tym wypadku sosnę. Osiemnaste dołki lubię tak jak stare kościoły. Bywa malowniczo...To są ważne elementy, w życiu każdego człowieka, tak? Pewna taka malowniczość czasem, prawda...Wychodzi na to, że oni też mają swoją historię "po godzinach". Swoją osobowość. Swoją kulturowość, własne obyczaje, mocno korelujący wioskowy totem. Właściwie totem jest bardziej cechowy, niż wioskowy, bo taki do noszenia na szyi. Pewnie mają gdzieś swoją informacyjną wioskę, gdzie w niewielkiej dolince kotłuje się małe miasteczko, a dalej setkami kilometrów ciągną się pola serwerów, a po środku nich góruje olbrzymi totem wioskowy. Pewnie widoczny z kosmosu. Ta...Chyba z ciemnej strony księżyca!Czytałem już chyba wszystko, ale co tutaj wypisują, to nigdy chyba nie przeczytam.Jest spore prawdopodobieństwo, że oni zakłócają mój strumień świadomości. Możliwe, że każda litera, jaką się kładzie na tej scenie, jest położona, przez kogoś innego. Możliwe też, że wszystkie te litery są tylko złudzeniem, a cała sytuacja jest po prostu zbiorową halucynacją. Możliwe nawet, że samo złudzenie litery nie istnieje na prawdę, lub istnieje w innym wymiarze. W obu przypadkach ktoś nas oszukał, ale w tym drugim jest jeszcze nadzieja. Słyszę, jak oni kolektywnie podążyli za nadzieją, więc przypuszczę rekonesans w przypadku beznadziejnym. Nie czuję się oszukany, skąd! Mam poukładane szczęśliwe życie, dwa samochody, żonę, trzy córki, psa. Od tego roku zwiększyłem stawkę ubezpieczenia bo mnie stać. W piątki chodzę na piwo do pubu z kolegami z pracy, a w sobotę żona nas ciąga po muzeach i galeriach. Najstarsza córka miała brzydki kaszel wczoraj, ale dziś jej przeszło. Wszyscy mamy większość własnego uzębienia, pies ma czasem nawet cudze. Nigdy nie braliśmy udziału w żadnym poważniejszym wypadku, raz kiedyś w wypadku nagłego deszczu schroniliśmy się w stodole. Mamy generalnie wszystko obcykane na legalu...Jednak oni są zwykle innego zdania.Córki kaszel okazuje się być sekretnym językiem, za pomocą którego miałaby przekazywać zakodowane wiadomości chińczykom i xiotorntończykom. Pies wzbudza podejrzenia nadmiarem energii, ciągle biega z wywieszonym ozorem (pewnie zbiera próbki DNA jak zapierdala po podwórzu!) zaczyna o świcie i właściwie kończy godzinę czy dwie przed. Jest bez wątpienia istotą hybrydową, zasilaną energią atomową, służącą do zbierania próbek otoczenia oraz bohaterów sceny. DNA! KGB!! TVN!!!A poza tym, ubezpieczenia są lewe, na kołach auta znaleźliśmy ślady koki, pańska żona jest przesłuchiwana w sprawie o zbiorowy mord, pańska najmłodsza córka jest gejem i transwestytą, najstarsza jest prawicującą ateistką, pan jest kryptohomofobem i hipokrytą, do tego zadufanym w sobie grafomanem.Gleba...Debil...Hhtffuuuu!...Podnieś to...Debilu...Oni się nie cackają. Jak coś robią to robią to po całości. Nie ma zmiłuj. Wióry lecą. Ogniem splecione dłonie z materią, spojrzeniem na mapy wszysko czynią nowym, pośród lądów znikomych na tle oceanu prawdy, jakże są oni w tym pędzie dostojni, jakże wewnętrznie wysocy...Przed ich obliczem ustają reakcje, ustaje nawet ciekawość, teraz to oni na prawdę, każdą literę kładą, każdą stukrotnie mierzą i ważą, a wtedy ją kładą za mnie.Oni są wszędzie.Oni mi mrożą krew w żyłach.Oni nie dają mi pisać..
Rozdział IV My
My zawsze mówimy więcej prawdy, niż byśmy chcieli powiedzieć, ale zmusza nas do tego wyjątkowa sytuacja. Siłą rzeczy musimy dobywać pewnej pojęciowej prewencji, aby rzeczy oczywiste zostały raz na zawsze ustalone. Połowa z nas zajmie miejsce po lewej a połowa po prawej stronie. Trzecia połowa zajmie miejsce zwyczajowo po środku. By być należycie dokładnym wyjaśnię, że trzecia połowa dzieli się na dwie połowy, gdzie druga połowa trzeciej połowy, dzieli się na dwie hiperpołowy, które ulegają kwantowemu rozproszeniu pomiędzy lewą i prawą stroną a centrum. To właśnie aktywność tych najbardziej rozrzedzonych cząsteczek, ich ciągła, bezskuteczna oscylacja między bardziej określonymi stanowiskami czyni tą sytuację wyjątkową. Dlatego postanowiliśmy, że zostaniemy orędownikami prawdy, my zawsze ceniliśmy sobie prawdę! Cóż, że w czasie przeszłym, ale zawsze! Szkoda, że się nie da cenić czegoś w czasie przeszłym dokonanym, jakby to już miało zostać na całe życie. Gdyby się jednak dało, wszystkie te rzeczy z biegiem czasu stawałyby się przecenione, a to chyba byłoby politycznie niepoprawne. Niezły tu widać poligon dla prawników, ale my się nie damy zwieść temu pustosłowiu, jesteśmy wszak orędownikami prawdy i prawdy stanowczo żądamy, choćby była gorzka, choćby nawet miała cień na przodków naszych rzucać. Albo też na nas samych, co już jest do niczego nie podobna.Przełkniem te zniewagę, bośmy prawdą sławni.Idziemy na wzgórza, skąd widok się szerzy niczym nie zmącony aż po horyzontu brzegi, gdzie myśl nasza spójna, zdolna ten horyzont z zenitem nie raz pomylić, nim zapadnie się wreszcie pod ciężarem znaczeń niczym biały karzeł. A wtedy już tylko prawda niedościgniona meandrami spływa z nurtem geometrii... Co następuje po tym, jest już jedynie bezkształtną egzystencją.
Rozdział V Wy.
Wy natomiast nie macie związku z tą całą sytuacją, a raczej ryzykujecie ten związek pchani weń opieszałością rekwizytora. Jego łopoczący pośród wielu wymiarów nieczarny antypłaszcz wyznaczał zazwyczaj linię kontrastu, o którym tak wiele liter legło uprzednio w menu.Menu było obskórne, co jeszcze głębiej korelowało z przytulnym wnętrzem Malcolma, idealnie kontrastując całą geometrię. Płomienie groźnego spojrzenia, którym omiatał lodową pustynię, wytapiał z bieguna zyliardy ton metrycznych wody. Metryka ton stawała się dynamicznie zmienna pod ciężarem spojrzeń Malcolma. Spojrzenia przechodziły stopniowo z omiatających w kompulsywnie migotliwe. Oczy Malcolma w pełnym słońcu nie czuły najmniejszych sentymentów do takiego ogromu bieli i światła, lecz ich posiadacz forsował je do pełnego rozwarcia. Wytworzona w ten sposób swoista walka wzmagała migotanie kwarków do tego stopnia, że Malcolm poklatkowo w trakcie coraz częstrzych mrugnięć począł dostrzegać kobiecą łydkę. On zmagał się z czasem w tym czasie, kiedy Marta naciągała rajstopę. My byliśmy zbyt zajęci umiłowaniem prawdy, by sprotestować użycie przez Martę osiemnasto centymetrowej szpilki, nawet w miejscach takich jak Amsterdam. Oni zaś jak zwykle wszystkiego byli świadomi, i w skupionym milczeniu kładli starannie litery za mnie.I wtedy zjawiliście się Wy.Rozsiadliście się nieco inwazyjnie w świadomości i zaczęliście krytykować. Jakby nas mało tu było. On mówi, że nic nie pamięta, Ona strzela focha, My się zwijamy ze śmiechu, Oni się dawno pogubili, pani Atkinson biega za jakimś jełopem po strychu z siekierą, siekiera się szczerzy do łyżek, Malcolm mruga szybciej od kwantów, kwanty się najebały z chińczykiem i laską w krzykliwej kiecce, kiecka leży pod czarnym płaszczem, chuj wie co tam robią, rekwizytor nie może nic znaleść, ogólnie zrobił się niezły burdel i jeszcze teraz Wy.No jak już tu jesteście, to powinniście gały wytrzeszczać, bo bez tego łi ol fakin lostet kurwa...Dlatego to mi nakazuje, to nagabuje, to się wije wzdłuż osnowy wątka i powraca w obie strony jednocześnie nieskończoną ilość razy, przez co w kółko się zapętla.Z tego się robi Was więcej i więcej. Mnie zresztą też. I jego i Jej, bo Oni to już dawno zaczęli się namnarzać geometrycznie. Gometrycznie też jest fajnie. Każdemu polecam spróbować. I Każdej. Chociaż jednym palcem. Wy się zdajecie mimo wszystko raczej w znikomym stopniu ulegać temu całemu zamieszaniu. Wasze klatki piersiowe unoszą się i opadają równomiernie, kiedy Wasze oczy pochłaniają kolejne litery, KTÓRE ONI W SKUPIONYM MILCZENIU kładą...Wasze serca pompują rzeki krwi, krwi która transportuje do każdej Waszej komórki maleńką cząsteczkę tlenu, homeopatycznie skażoną moim myślotokiem. Ona też to widzi. Już ścierki jakiejś szuka. Oni coś notują. Malcolm wreszcie zasnął, to Wy jesteście powodem dla którego to wszystko się dzieję. Nie mówię, że bez Was by się nie działo, ale dzieje się przez Was. Tu i Teraz. I co Wy na to?
Rozdział VI Ja.
Ja następną rzecz napiszę już chyba bardziej o czymś...
KONIEC...
Metaepilog:
Honoru, Boga, Ojczyzny wiadomo, jestem już tutaj z Wami cztery dekady i się wyrażam, brzydzę się ich albo lub/też inaczej je całkiem pojmuję.
Mam parę imion, a nawet już znacznie więcej niż parę...
Ci którzy głębiej otarli się we mnie, czasem mnie zaskakują i chwała Im za to...
Każdy jest owladnięty hipokryzją. Oznacza to, że każdy jest hipokrytą.
Każdy.
Każdy też okłamuje. Nie znaczy to, że każdy jest kłamcą, ale każdy bez przerwy okłamuje. Siebie, innych, a nawet całą resztę...
Każdy.
Każdy też ma tendencje do pokazywania się w najlepszym (we własnym subiektywnym rozumieniu) świetle.
Jest tego więcej, ale nie o to...
Jednym słowem każdy coś gra.
Konstantli...
Zapraszam zatem na krótką wędrówkę po moich umysłowych bezdrożach, bowiem to wszystko przecież i tak nie dzieje się na prawdę...Jeśli dzieje się...To mam przejebane...
Wyglądaj listu...
Na pewno napiszę...
P.S.: I love you...
(koniec końców...)
Callantsoog 2014
for all of human creatures...
Proprolog: Migotanie płaszcza.
Na jego płaszczu dało się widzieć ślady wieczności. Bezkształtne z pozoru plamy przywodziły zwykle coś na myśl. Zupełnie jakby chciały ukryć swoją nierozerwalność z płaszczem. Płaszcz jako płaszcz sam w sobie był rozrywalny, ale plamy od niego już nie. Tu wiatr mógł szaleć w nieskonczenie mokre najlepsze, porywami deszczu szarpać bezkształt plamy i czynić wszystko nowym dziesiątkami razy. Tu bezkształt plamy nadawał zmysłom ostrość, nadawał kształtom wymiar, głębię, znaczenie...Za nią czaił się On. Dokładnie za podszewką, jeszcze kilkoma warstwami ubrań i skórą, za nią był już wyłącznie Malcolm. Był on tak dalece, jak blisko kończyły się kolejne warstwy skóry i ubrań po jego drugiej stronie, gdzie za alternatywną podszewką i poszyciu z bezkształtnych plam płaszcza roztaczał się dalszy ciąg tego samego świata, w którym historia się rozpoczęła. To chyba oznacza, że możemy spokojnie tam wracać...Gdyby się jednak miało okazać, że zgubilibyśmy się gdzieś pomiędzy alternatywnymi podszewkami, szukając powrotnej drogi, zostawmy na wszelki wypadek jeszcze jakiś ślad po sobie. Choćby jeszcze jeden przecinek, albo choć jedną samotną kropkę... Tymczasem droga powrotna wśród takich rozmyślań przemknęła dosłownie i wprost i na wskroś niezauważenie...Wszystko stało się tak szybko, że nie mieliśmy nawet czasu przemyśleć czy wogóle cokolwiek mogłoby się wydarzyć na trzy tak różne sposoby jednocześnie. Nie mieliśmy nawet czasu się tym zmartwić a na dobrą sprawę nie mam pewności, że ktokolwiek prócz mnie zdążył wogóle o tym pomyśleć. Ja sam ledwo zdążyłem i to też właściwie przypadkiem...Płaszcz załopotał. Zdziwiło mnie to. Wyrwało z błogiego zamyślenia, przerwało to słodkie poczucie satysfakcji kiedy się przeszliśmy tak przez Malcolma tam i spowrotem z całą zgrają turystów. To musiało nim wstrząsnąć. I dobrze mu tak. Chujowi jebanemu. I za panią Attkinson, co mu będzie teraz z piekła odszczekiwać jego własną głupotę po koniec czasów i jeszcze dłużej. Jednak trzeba tu przyznać, że kobieta sama wiedziała w co się pakuje a i odwagi jej jakoś nie brakło. Inna to by przez tydzień w piwnicy krzyżem leżała. Ale nie ona...Ona jak skończyła, to jak do pokoju weszli technicy i poodkręcali kratki wentylacyjne w poszukiwaniu starych podsłuchów, to pod każdą z kratek zidentyfikowano jej materiał genetyczny. Taka to była kobieta...Jednak sporo się dzieje przez kobiety i nie ma od tego niejako ratunku...Proces twórczy trwa nieprzerwanie. Ja zabawiam Was swoim bełkotem. Całość mogłaby wyglądać dość przyzwoicie, gdyby nie hałas jakiego narobiła owa nieznajoma wpadając na oszkloną ladę ze swoją zgrają kolorowych papierowych toreb. Dumnych toreb, które aż prześcigały się pomiędzy sobą z szelestem prężąc boki, eksponując połyskujące złotem, srebrem lub czernią litery sławnych europejskich nazwisk. Gdyby ten papier mógł krzyczeć, miałby dziwny włosko-francuski akcent...Lało jak wściekły szewc pod płotem pustyni. Porywy mokrej zawiei zmuszały ogromne szyby do tańca, wewnątrz zaś panowałaby cisza gdyby nie Ona...Ona oddychała, patrzyła, drapała, wzdychała i znów oddychała. Była. Bardzo mocno była. Wyglądała na taką co jak jest to z całej siebie. On był amerykaninem, co łatwo można było poznać po kapeluszu, barman był chińczykiem co jakoś zawsze rzuca się w oczy wraz z orientalnym skinieniem brwi czarnej od ryżu. Ale Ona to było coś całkiem innego. Nie wiadomo skąd była, ale wiadomo było jak bardzo i to jeszcze zanim przyszła. Dźwięk ślepo bijących o blachę dachu kropel rozpędzonego deszczu był dokładnie taki sam jak przed laty. I jego skojarzenia. Jego poczucie przestrzeni. Ta głębia ostrości. To werbalne rozmycie. To samo rzeczownikowo przysłówkowe zacięcie, a przy tym dużo większa powściągliwość w ogólnym wyrażeniu. Pewna dostojna rytmika. Niezwykle godna deklinacja, mimo iż nieco neurotyczna, a przy tym partykóła niespotykanie cicha i skromna. Niemo doniosła.Łopoczącemu fragmentowi płaszcza obojętna była przestrzeń i lokalizacja, pełen spontanicznej ufności poddawał się biegowi zdarzeń, starając się przy tym wydawać z siebie jak najbardziej przejmujący łopot z możliwych. Łopot tym bardziej był naj im bardziej był wogóle, co zresztą nie jest jeszcze wcale do konca pewne. Ale skoro nie jest, to może się zdarzyć dosłownie wszystko. To są chwile, w których zacierają się wszelkie granice. Chwile, kiedy zacierają się granice nieskończoności. Jednak na schyłku nieskończonej liczby błyśnięć , na przekór skonczoności machnięć płaszcza czai się paradoks. Tak jakby rzeczywistość nie wiedziała w którą stronę zwrócić rzeczom bieg, po tym jak ten cholerny róg płaszcza przestał się w końcu majtać! Rzeczywistość też chce być oczywiście jak najbardziej wielowymiarowa, a czasem nawet nieco kwantująca, ale i ona podlega prawom natury. Musi nam się jawić w z góry zaplanowanej rozdzielczości i w palecie barw naliczanej na podstawie konta obserwacji w czasie przedrzeczywistym.Niestety to spowodowało, że układ na tyle się skomplikował, że powstały emocje. A tu bezkształtne plamy jednak jakby nie patrzeć czarnego płaszcza Malcolma z zadziwiającą siłą kontrastowały z jaskrawoczerwoną falbaną mieniącą się śnieżnobiałymi grochami. Tym razem jednak wyjątkowo rzucało się w oczy, iż siła tego niespotykanego kontrastu nie bierze się bynajmniej z jaskrawości nieznajomej, a napływa wielkimi falami niesiona zimnym spokojem Malcolma i spontanicznym bezkształtem plam jego czarnego poniekąd płaszcza...Wtedy uświadomiłem sobie dlaczego pierwsze załopotanie zdziwiło mnie. Zrozumiałem skąd wzięło moc wyrwania mnie z błogich rozmyślań. Pierwszy raz nie miało ono wymiaru jedynie estetyczno aerodynamicznego, ale również potężny ładunek symboliczny. Takie rzeczy, nie zdarzają się często, a już na pewno nie z taką siłą, by były przez kogokolwiek zauważone.Rzeczywistość wszak wcale nie dzieje się na naszych oczach, ona staje się po cichu, w tajemnicy, a my nie wiemy zbyt wiele... Wtedy jedyna nadzieja w ciekawskich sąsiadkach.Taki informator na straży to skarb, pod warunkiem, że umiejętnie się to karmi...A tu akurat mamy taki przypadek, że już wiemy dokładnie o co chodzi. Mamy taką właśnie miłą panią, panią Attkinson, która dokładnie pisze wszystkie nietypowe zdarzenia w zeszycie podczas gdy robi badanie potoku, ma nawet dwa zapasowe ołówki i latarkę w zanadrzu. Czasem zapomina tylko gdzie ukryła zanadrze... Tak czy siak, ta miła pani nas poinformowała, że nie dość, że to nie te drzwi i piętro, ale to w ogóle nie ta kamienica, dlatego, prosimy zabrać znajomych, przyjaciół, rodziny...Prosimy też chętne osoby o pomoc przy oczyszczaniu placu z osób niepełnosprawnych, które napłynęły w znacznych ilościach. Ochotnikom będą rozdawane do wyboru jako broń główną przypisaną: miotacze ognia, piły łańcuchowe lub karabiny snajperskie. Każdy ochotnik dostanie kamizelkę, kompletne uzbrojenie, pełną nieśmiertelność, pełne nieskończone wyposarzenie, pełną nieskończoną amunicję, wszystkie bajery i jeszcze jedno życie extra.Tymczasem czas wokół łopoczącego rogu płaszcza wydawał się...Nie...On się nie wydawał!On się po prostu zatrzymał!Powiedziałbym, że przez dłuższą chwilę nic się nie działo, ale to była by z mojej strony bezczelna niekonsekwencja. Czas się zatrzymał więc nie działo się nic ani przez moment. Ale czas nie może się zatrzymać cały na raz i stanąć. Czas stanąć może w pęcherzu w którym może zwolnić na tyle, by uznać że się zatrzymał.Czas nie może po prostu się zatrzymać, wtedy przestałby płynąć, a co za tym przestałby istnieć!Bez czasu wszechrzecz przestałaby być kompletna, przestałaby być wszechrzeczą, nie, nie, nie!!!!Krzyczę zza krat tej pokręconej logiki, zza węgła tej niejasnej wypowiedzi, niech ktoś przyjdzie tu i uwolni moją głowę od tego co tam w niej siedzi...Lecz to się niestety nie dzieje.A rzeczy które opisać się dają nigdy się nie kończą, jak czas, nigdy nie stają...W tej jednak chwili było coś zupełnie wyjątkowego. Wykładnia o tym, że czas jako taki nigdy nie staje uspokoiła na moment mój umysł, ale zmysły nadal szalały.Czas wydawał się rzeczywiście nieruchomy. Sprawiał wręcz wrażenie, jakby faktycznie był martwy, nie reagował wcale na wołania grupy ludzi, którzy skupili się wokół niego.I rzeczywiście prócz coraz bardziej rozpaczliwych zawołań z tłumu nie działo się zupełnie nic.Ludzie pędzili gdzieś przed siebie, dzieci radośnie brykały w piaskownicy, jakiś pies przepędził stado gołębi, które zrywając się do lotu osrały doszczętnie brykające dzieci, któraś z matek dostała ataku apopleksji, auta pędziły po drogach równie bez celu, jak białe pierzaste chmury po niebie tak głęboko błękitnym, że tylko w Twoich oczach odbijać się mogły...I to była jego ulubiona chwila. Chwila, kiedy wszystko zatrzymywało się na moment, a Malcolm łapał swoją kosmiczną perspektywę. Pogłębiał sobie punkt widzenia. Z biegiem lat wszyscy przyzwyczaili się do jego dziwacznych praktyk. Do tego stopnia, że przestały być już nawet postrzegane jako dziwactwa, a raczej swoisty folklor tego niewątpliwie doświadczonego człowieka.Tak. Malcolm z nie jednego pieca chleb już jadł. A momenty wewnętrznej ciszy cenił sobie jak najbardziej drogocenne skarby. Jak odbicia w oczach Twoich...Z każdym uderzeniem siły rozchodziły się odrobinę szerzej. Kolejne warstwy cząsteczek ulegały podmikroskopowemu przesunięciu, to nie był nawet ruch, ani drżenie, to było samo wrażenie ruchu.Coś jednak się działo. Jakaś przydatna społecznie od lat struktura ulegała powolnemu zniszczeniu w rytm stukającego obcasika. Stukającego wyraźnie, przejrzyście i na swój chudziutki sposób przenikliwie jak szpileczka. Otóż bowiem toteż.Wszakże...
Wszystko na zatracenie kurwa! Do tego stopnia nawet, że kafelek! I po co ja się pytam? Mało to widać, że tu jesteś, że tu siedzisz, że pod pazurem dziure dłubiesz, kawe siorbiesz, na sałatkę wzdychasz zanim przyszła, NO BO JAK???Ale co ci kafelek zrobił, tego pojąć już nawet mi się nie chce.
Z głowy Malcolma wyrzuciło mnie nagłym, bolesnym szarpnięciem. W jednej chwili myślisz "mi się nie chce" w drugiej roztrzaskujesz się o przeciwległy róg pokoju. No nie jestem pierwszy rok w zawodzie, ale to jednak zawsze spore wrażenie. To zabawne, niby jako narrator mam pełen dystans do tego wszystkiego. Wiadomo, utożsamiam się jakoś z danym bohaterem, mniej chętnie z bohaterką, ot tyle by wzbogacić swoją artykulację w tematyczny zaśpiew, spoczywa przecież na mnie jakaś odpowiedzialność za wyrazistość narracji, mam nadzieję że jest ona właściwa i na tyle interesująca, bym nie musiał się tłumaczyć za totalny brak wątku. Może nikt nic nie zauważy...Aczkolwiek głębsze utożsamianie się z postacią kończy się czasem właśnie jak tutaj. O prosze bardzo. Masakra. Fart, że narracja nie jest materialna, miałbym chyba kilkanaście różnych złamań...O ile bym w ogóle takie coś przeżył!Pewnie nie, raczej tego nie widzę, sądząc po dziurze jaką wyrąbałem swoim ciałem w ścianach i suficie. Mogłem brać to wolne, sączyć drinki na plaży, nie wiem co mnie podkusiło zostać i wziąć tą robotę. Jaki chory umysł robi takie durne rzeczy? Jeszcze tego idioty. Właśnie tego w nim nie lubię, że on pisze o niczym. Że się z nim trzeba nagimnastykować zawsze, nawywijać trików i tego całego badziewia i nikt tego brać nie chce. Inna rzecz, że u nas w biurze to poza mną taką narrację to by ogarnął chyba jedynie Naczelny. Ten gościu jest jednak zbyt karkołomny i w sumie dobrze, że zostałem, ktoś inny mógłby to spierdolić, mnie przynajmniej już znacie, więc powinno być spoko. Płaszcz nie wiem czy nie skorodował już zupełnie, czy czas go nie obżarł jak kroplę rosy promień słonecznego światła. Nie jestem nawet już pewien tej poniekąd czerni, tak jak i bezkształtności plam. Wręcz pamiętam kształty. Pamiętam je wyraźnie. Problem polega na tym, że pamiętam ich zbyt dużo. Więcej niż zmieściłoby się na płaszczu. Więcej niż zmieściłoby się w całej dostępnej przestrzeni. Dlatego to wypadło na mnie. Dlatego ten amerykaniec w kapeluszu, chińczyk za barem i ta dziwka z galerii poszli w odstawkę, a to o mnie będzie ta historia, to będzie mój własny zew rozpaczy, mój własny mroczny wątek, to będzie treścią tu zadaną!Otworzyłem oczy...Leżałem na podłodze.Nic się nie zmieniło.Malcolm dalej żuł frytkę, chinczyk wycierał szklanki, a ona...Ona nie była przy tym taka zła...Ładna była, ba! Była piękna!I miała ładny dekolt...Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć? To straszne, widziałem pełne pogardy spojrzenie Malcolma w moją stronę! Cholera, przecież bohaterowie nie mogą widzieć narratora, narrator jest niewidzialny i tak na prawdę nie istnieje, jest tylko samym głosem, a tu masz, ten stary drań mnie jakoś widzi...Kurwa!Czegoś takiego jeszcze nie miałem...Przypomniało mi się jak kilka lat temu robiłem też narrację dla tego debila i też nikt przy tym nie chciał pracować, a całość okazała się gniotem, ale gdzie on tak niesłychanie piękne kobiety wynajduję tego nie mam pojęcia do dziś. Przysięgam.To jedna z tych rzeczy, które sprawiają, że jednak lubię z nim pracować. Kobiety. Myślę, że czasami dość dobrze skubańca wyczuwam. O ile to w ogóle możliwe...Jakbym już go znał. Jakbym już go spotkał. Czasami się ma takie wrażenie, spotykając kogoś pierwszy raz, że się już go znało. W innym życiu. Wymiarze...Sam nie wiem...Szczęście, że kompletnie nie muszę za to brać odpowiedzialności i że jego dziś nie ma. I chyba już nie będzie. Będę mógł dziś nawywijać co chcę. Myślałem nawet, żeby jaką orgietkę zorganizować na te okoliczność i mam nawet kilka pomysłów, znajdę moment to zagadam do bohaterów, cholera, ciekawe jak ta kobieta ma na imię...- Marta.- wycedził niechętnie Malcolm, a jego głos uderzył we mnie z niewielką falą adrenaliny, która zmusiła mnie do spontanicznej narracji. - Co? - zapytałem nieśmiało,- Marta.- powtórzył niecierpliwie mrucząc Malcolm,- Marta Goń, tak się nazywam - dodała nieznajomaAutor groźnie uniósł brew gdy użyłem słowa nieznajoma tuż przy jej nazwisku i zrobił to pomimo swej nieobecności. To też musi o czymś świadczyć...- Ale jak to? Przecież jesteście bohaterami, nie możecie mnie widzieć i słyszeć!Marta otworzyła usta i czas zatrzymał się jeszcze bardziej. Nawet oni znieruchomieli. Zostałem zupełnie sam otoczony hałaśliwym tłumem własnych myśli...Cały mój świat opierał się na przeświadczeniu, że obraz mnie powstaje wyłącznie w wyobraźni czytelnika i że wyłącznie od umiejętnej intonacji zależy jego forma. To znaczy ode mnie. Jako luźny ciąg nie do końca logicznych skojarzeń czułem się bardzo bezpiecznie, a ta sytuacja zaniepokoiła mnie bardzo. Okazało się nagle, że bohaterowie mnie widzą, do tego widzą mnie również wtedy, gdy ja o tym nie wiem. To znaczyłoby, że ktoś może podpatrzyć moje niekontrolowane zachowanie. To obdziera mnie ze wszystkich moich mocy. To piętnuje mnie jedynym negatywnym odcieniem człowieczeństwa. Ludzką omylnością...
- nat enymor - odezwał się nagle chinczyk w opasce na głowie podając mi miecz i AKA 47.
Kiedy przepiękne usta Marty powoli zamykały się spowrotem, moja gęba rozdziawiała się w grymasie zdziwienia, ale ręce odruchowo przyjęły broń, przeładowały, a miecz przerzuciły przez plecy.Wtem zza baru dwie łyżki wychyliwszy swe łby zapytały równocześnie:- gdzie idziecie?- najebać rekwizytora - odrzekłem.Za nami kurz opadał powoli i majestatycznie.- to my sie tak tu pomajtamy! - odparły łyżki...
Rozdział I On
On mijał się z przeznaczeniem tak wiele już razy, że jęło go to jakoś utożsamiać. Migotał i słaniał się w dziwnych paradach, a jego istota zdawała się oscylować wokół doskonale bezkształtnego paroksyzmu zdarzeń. Był zażartym myśliwym jego znaczeń i pysznił się tym przed kilkoma swoimi alter ego, dopatrując się szczególnej satysfakcji w doprowadzaniu do istnego szału jedno z nich. Wszystkie stawały okoniem a nawet olbrzymim merlinem gdy tylko zaczynał. A on zaczynać uwielbiał i to zaczynać beznamiętnie... To był sosnowy wieczór pewnego dobrego października, kiedy to słońce wciąż miewa jeszcze moce ożywcze. Pejzaż malował się niezauważenie i wszystko szło jak z wprost wiosennego płatka. Połączony z nim lewym kwantem, bliźniaczy antypłatek był kukurydziany. Opadł z głośnym pacnięciem na powierzchnię organicznej papki, wyszarpując z niej kilka kropel mleka. Podróż kropel mleka przez przestrzeń wokół stołu przebiegała sprawnie i bez większych turbulencji, chociaż jedna z kropel zaginęła bez śladu. Są różne teorie. Naukowcy na całym świecie zachodzą w głowę. Słońce zachodzi. Marta z czwartego też podobno zaszła. Słońce też już zaszło. Są różne teorie... Ale on miał własną. Zawsze musiał ją mieć. On nie miał takiej rzeczy, której by nie miał. Był świadom swoich zamierzeń w wystarczająco wąskim zakresie, że ciął rzeczywistość strumieniem postrzegania jak spojrzeniem wieczorne powietrze. On widział rzeczy w dwójnasub dlatego rzeczy go nie widziały. Nie wiedzieć czemu zawsze go świetnie omijały. Paradoks wraz z jednym z kluczy wystawał z kieszeni. Dyndały swobodnie na wietrze w rytm jego kroków gdy zasnął. Paradoks dyndał oczywiście najgłośniej. Marta się obudziła. Słońce było gdzieś indziej. Rzeczy działy się dalej i nadal go nie widziały, a on je widział w trójnasub. Narastał. Zmienił nawet ubranie. Paradoks przestał dyndać. Klucze zostały zgubione. Światło razi tak bardzo, że plecy go zaraz rozbolą. Wstał, żeby się przeciągnąć, ale zaraz spowrotem usiadł. Zapomniał co miał zrobić w tym czasie i znalazł klucze. Klucze też były kukurydziane. Nic nie pacały i nic nie kapało, bo one były z metalu. To ważne. Zresztą nie bardzo... Wytrzeszczył gały i zobaczył rzeczy w czwórnasub. Zrozumiał, że gada od rzeczy i wcale się tym nie przejął. Rzecz zatrzymała swój bieg na moment, przez chwilę przestała się dziać. Przybrała formę bardziej oburzoną i zmartwioną, z lekką nutką zapytania. Z biegiem czasu nutka urosła w hałas, który się dało porównać jedynie do ziewnięcia wszystkich bogów na raz. Nawet tych nieistniejących naprawdę! Wszyscy spostrzegli bezsens całej sytuacji w tej samej chwili. Bogowie przestali ziewać, rzecz zaczęła siędziać dalej, a on zaczął mrużyć oczy. Mrużył je tak długo i tak mocno, aż zobaczył rzeczy w pięćnasub. Poczęły mu się mienić barwami szybszymi od ultrafioletu i cieplejszymi od podczerwieni. Był zachwycony. Spiął się cały w sobie i nastroszył wszystkie włoski swojej świadomości. Uruchomił swoją podświadomość, nadświadomość i półświadomość. Nawet jego ćwierćświadomość zapukała nieśmiało do wrót płata czołowego, a kiedy ten uchylił się lekko, wskoczyła natychmiast do środka i zajmując miejsce tuż przy samym kominku, otuliła się ciepłą kołdrą jego kory mózgowej i zapadła w swój kardynalny ćwierćletarg. Podłączył się do pola zbiorowej świadomości i nieświadomości. Podłączył się nawet do nie jednej zbiorowej psychozy. Co dziwne, nie podłączył się do Marty, więc ona podłączyła się do niego, gdy wszedł w stan głębokiej medytacji. Kontemplował nawet wątrobą i okrężnicą. W jednym momencie stał się tajfunem obserwacji. Kapitanem zdarzeń. Latarnikiem przeznaczenia. Panem się dziania. Paroksyzm wraz z paradoksem przeszyli Martę na wskroś we dwóch jednocześnie. Marta spłynęła okrzykiem rozkoszy na podłogę. Zmieszała się z kroplami mleka, które już dłużej nie mogły czekać. On nie ustępował, nie przestawał nawet na moment. Nic już nie odgradzało go od zobaczenia, toteż je ujrzał. Ujrzał je w sześćnasub. To już nawet nie były rzeczy. Ale działy się bez wątpienia. Był zachwycony globalnie. Miał przypisaną środowiskowo satysfakcje w lewej kieszeni marynarki. Doskonale wypełniła pustkę po utraconym lewym kwancie. Nie chciał by to się skończyło więc gnał swoje zmysły nieprzerwanie. Efekt był zaskakująco szybki. Gdy tylko zobaczył rzeczy w siedemnasub, poczuł się jak w siódmym niebie. Pławił się w tym oceanie przemiany materii w energię i energii w materię. Osiągnął już wszystko. Był wyczerpany. Zmęczyło go to na tyle, że w pewnym momencie słabość wraz z grawitacją wywarły na nim presję. Kiedy upadał na ziemię jego oczy zamknęły się z łoskotem. Leżąc niemal nieprzytomny wzdrygnął się poczuwszy pieczenie od pleców. To trawiło go przeczucie, że to jeszcze nie koniec. W jego mózgu nastąpiło jakieś pourazowe chyba zwarcie i jego oczy uległy otwarciu.Gdy tylko zobaczył rzeczy w osiemnasub był już na prawdę u kresu sił. Na szczęście w porę przypomniał sobie, że dalej jest już tylko 9...
Rozdział II Ona
Ona leżała jak zawsze z nożem w plecach, troszeczke na podłodze, troszkę na dywanie. W okół niej unosiły się obłoki światła tak gęste i lepkie, że przyszedł nawet Świetlicki. Został jednak zdecydowanie wyproszony, bowiem butelka wodki, którą ze sobą przytargał rzucała cień, co w obliczu tak gęstych i lepkich obłoków było niedopuszczalne. Światło nie ma wszak równych sobie w dziedzinie arogancji. Chociaż cień nie do końca mu ustępuje na tym polu. Myślała dziwacznie i pośpiesznie, jakby w strachu, że znów się coś stanie z czasem, że znów go braknie na myśli. A myśleć nie lubiła, oj nie. To zbyt zaprzątało jej głowe, ona nie miała czasu. Miało to samo z czasem co on z rzeczami. Czas płyną dla niej w dwójnasub a potem się to komplikowało i czas jej nie zauważał. Miała z nim zawsze na bakier. Z myślami zresztą tak samo. Tak jak z rzeczami. Nawet z Edytą miała na bakier, nikt nie rozumiał dlaczego Edyta lubiła Martę. Nikt nie rozumiał i nie chciał rozumieć, nikomu na myśl nie przyszło aby zachodzić w głowę. Zwłaszcza, od kiedy ciąża Marty stała się wyraźnie widoczna. Większość wolała omijać temat, co wraz z biegiem czasu stawało się coraz trudniejsze. Wielu już dawno zaczęło skakać. Marta wyciągnęła nóż z pleców i zaczęła kroić cebulę. Cebula płakała. Jak świece. Jak jesienne deszcze. Deszcze opadające na łakomą ziemię. Ona była łakoma. Zawsze to ukrywała, lecz zawsze była łakoma, na lody, rodzynki, na życie, na niby, naprawdę, na zajutrz, na wczoraj, na przespane noce najbardziej...Już nie płakała. To tylko jedna łza. Jedna łza na łakomej ziemi trwała krócej niż jej łakomstwo na rodzynki. Ona nie miała czasu. Nie miała też sił. A mimo to parła wciąż na przód, czasami nawet po ciemku. Wtedy złościła się na światło, krzyczała na nie obelżywie jak tylko umiała. To umiała. W obelżywościach ścigały się wraz z Edytą od dziecka, raz jedna, raz druga klękała. Jakoś to wszystko się fajnie kręciło, aż Marta zaszła. Zachodząc wstąpiła, ale w milczeniu. Edyta się też nie odzywała. To żadka chwila. Ktoś komuś podaje aparat, rozmigotują się flashe i światło powoli powraca. Narasta. Budzi się do oświetlania. Rozpływa się po przestrzeni, zaczesując jej geometrię na swą niemą modłę. Nowy porządek świata narasta wraz z iluminacją. Paradoksalnie kończy się dobrze. Może to za sprawą jego nagłego pojawienia. Paradoks. Mój ty kochany potworku. Zwróciła spojrzenie na różową maskotkę bez buzi, lecz pomyślała natychmiast, że nie jest na to gotowa. Zrzuciła więc niedbałym ruchem dłoni mangę i tam postawiła paradoks. Zaczęła szukać kluczy. Narastał w niej pewien niepokój tym bardziej im dłużej nie mogła ich znaleść. Narastał w niej odmienny pogląd wraz z każdym oddechem równomiernie. On nie był jej poglądem, był często poglądem zgoła przeciwnym, do tego był żywy. Takie problemy nasuwają się same, kiedy kobieta ulegnie zapłodnieniu. Marta uległa już resztką siebie. Nie chciała być więcej już ciepła. Marzyła o czymś bardziej prawdziwym. Tęskniła za smakiem. Chciała mieć choć odrobinę czasu. Balansowała na trampolinie swojej egzystencji wyczyniając przeróżne akrobatyczne siurpryzy, dbając o jaskrawość i barwność kostiumów nad wyraz skrupulatnie. To z kolei nie podobało się jemu, on wolałby oszczędzić pieniądze, ale ona nie zwracała na to, zwracała jak wszyscy. Do kibla. Takie problemy nasuwają się same, kiedy kobieta ulegnie zapłodnieniu. Skakała, krzyczała, machała, płakała, wiła się wśród tych jego paroksyzmów, obelżywie lubieżnie zabawiała się swym nowym paradoksem, nawet w obliczu światła i nic. Czas nie zwracał na nią uwagi i mknął swoim torem wciąż tak szybko, że ona nie mogła go złapać. Więc łapał ją czas. Powoli ale skutecznie. Nie tak skutecznie jak jego, ale jego czas nie omijał, jego omijały rzeczy. Ona zaś miała swoje poukładane skrupulatnie i rodzajowo, ze wględu na brak czasu. Nie mogła pozwolić sobie na szukanie rzeczy. Nie w takim stanie. Zresztą Edyta zajęła się tym, zabrawszy jej wszytkie torebki. Marta bawiła się łzami, które świece wypłakały z siebie poprzedniego wieczoru. Łzy były więc zakrzepłe już ponad dobę. Idealnie nadawały się na zagęszczacz do obłoków światła, ale Marta zdecydowała się je zachować. Usypała z niej swoistą ścieżkę wokół paradoksu. Kroczyła nią pociągając nosem. Wspinała się na jego wierzchołek. Tam odnalazła zaginioną kroplę mleka. Zagubioną gdzieś indziej. Nie doszła. Ścieżka skończyła się nagle. Skończyła się wraz z jej czasem. Może dlatego nikt poza Edytą już nie miał dla niej chwili. Nie dziwne, że wpadała we wściekłość. Dziwne natomiast, że na tak krótkie momenty. Po chwili, znów z uśmiechem na twarzy i nadzieją w oku czekała aż znajdzie ją czas i odda się jej we władanie. Każdy by chciał tylko nie on. Przejebane - myślała. A ta Edyta też podejżane, ale mniejsza o nią, Marta jest teraz najważniejsza. Marta pozbawiona czasu...
Rozdział III Oni
Oni pojawiali się nagle. On zwykle przeczuwał ich nadejście, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Dostrzegała to natomiast Marta, bo zachowywał się wtedy nieco inaczej. Nawet przez sen. Czasami Marta budziła się nagle w środku nocy gdy drgnął. Od razu wiedziała, że zaraz przyjdą. Niedługo potem słyszała ich kroki na schodach. Oni stawiali kroki jakby mozolnie i jakby od niechcenia. Machinalnie przenosząc swój środek ciężkości zmieniali swój punkt widzenia z każdym stopniem schodów. Ich światopogląd czasem stopniował wraz z biegiem pięter, a czasem osuwał się na dno. Paradoksalnie. Zresztą nie bardzo. Byli tak różnorodni, tak dalece odmienni, jak blisko siebie stąpały ich stopy w tym wąskim korytarzu. Korytarz miał nawet swego rodzaju kompleks wąskiego, manifestując swój bunt złuszczając tu i ówdzie spore płaty tynku ze swoich policzków. Było to na swój odstręczający sposób kompulsywne jak zdzieranie zaropiałych strupów. Jednak jeden z nich dostrzegł w tym kontraście piękno. Pomyślał, że taka odrapana klatka schodowa byłaby wyśmienitym tłem dla pięknej kobiety w zwiewnej jedwabnej sukni. Oni jawili się dotychczas jako po prostu oni, a tu proszę, nagle jeden z nich dostrzegł cegłę okiem fotografa. Oni są żywi! Występują na prawdę! Mają swoje pasje, może nawet własne życie prywatne! Wydawać by się mogło nawet, że to ich prywatne życie jest o niebo mniej owiane tajemnicą niż odpowiedź na pytanie kim właściwie są ci oni...I po co?...Bo że są i to wszędzie, to nie ulega wątpliwości. Każdy to wie. Że jak nie wiadomo co, to pieniądze. Albo oni.To dziwne, że o wiele bardziej przerażający jest stan, w którym oni się dopiero zbliżają, niż kiedy już przyszli. Albo nawet nie przyszli, tylko są już bardzo blisko, więc ich ofiary dobywają spośród czterech latarek tą zepsutą i tnąc nią porosłe obficie pajęczyny zmierzają schodami na dół w kierunku starego cmentarza. Pośród śniegów i lodu. W koszulce na ramiączkach. Eksponując należycie swój wydatny biust. Jakby widok wydatnego biustu pośród śniegu oraz lodu, oświetlany raz po raz stroboskopowym migotaniem zepsutej latarki, miałby być najstraszniejszym elementem całej sceny.Sceny zbudowanej z postaci, ze scenografii, czyli kształtu otoczenia, z naszych doświadczeń, fantazji, lęków, uprzedzeń, z zaindukowanych społecznie zachowań, które rezonują w nas kalejdoskopowo, przez co mamy możliwość mienić się przed innymi jako użyteczni scenicznie i środowiskowo. Wtedy zwykle właśnie pojawiają się oni. Właściwie daje się słyszeć ich kroki na schodach. Co zabawne daje się je słyszeć nawet wówczas, gdy sceną jest stepowa jurta, a na postaci składa się stary jak i gadający kamień. Dla nich to wszystko nie ma znaczenia. Oni są zawsze absolutnie skupieni na swoich czynnościach. Nigdy się nie odzywają. Komunikują się za pomocą myśli. Albo też nie mają nic do powiedzenia. Albo po prostu są już tak długo w zawodzie, że nawet przestali się odzywać. Nie przeczę, że może to i coś innego. Albo oni są jacyś inni.Zresztą nie wydaje mi się. Tamten cegłę dostrzegł, ten ma buty do golfa i sosnową igłę na kołnierzu, a przecież tu nie ma sosen! Tu wogóle ciężko drzewo spotkać. No chyba, że na polu golfowym. Powiedziałbym temu od cegły, że jak mu się marzy scena na zbiorowy portret z pięknym rozłożystym drzewem w tle, to niech zapyta kompana o osiemnasty dołek. Jest spora szansa, że tam znajdzie doskonałą w tym wypadku sosnę. Osiemnaste dołki lubię tak jak stare kościoły. Bywa malowniczo...To są ważne elementy, w życiu każdego człowieka, tak? Pewna taka malowniczość czasem, prawda...Wychodzi na to, że oni też mają swoją historię "po godzinach". Swoją osobowość. Swoją kulturowość, własne obyczaje, mocno korelujący wioskowy totem. Właściwie totem jest bardziej cechowy, niż wioskowy, bo taki do noszenia na szyi. Pewnie mają gdzieś swoją informacyjną wioskę, gdzie w niewielkiej dolince kotłuje się małe miasteczko, a dalej setkami kilometrów ciągną się pola serwerów, a po środku nich góruje olbrzymi totem wioskowy. Pewnie widoczny z kosmosu. Ta...Chyba z ciemnej strony księżyca!Czytałem już chyba wszystko, ale co tutaj wypisują, to nigdy chyba nie przeczytam.Jest spore prawdopodobieństwo, że oni zakłócają mój strumień świadomości. Możliwe, że każda litera, jaką się kładzie na tej scenie, jest położona, przez kogoś innego. Możliwe też, że wszystkie te litery są tylko złudzeniem, a cała sytuacja jest po prostu zbiorową halucynacją. Możliwe nawet, że samo złudzenie litery nie istnieje na prawdę, lub istnieje w innym wymiarze. W obu przypadkach ktoś nas oszukał, ale w tym drugim jest jeszcze nadzieja. Słyszę, jak oni kolektywnie podążyli za nadzieją, więc przypuszczę rekonesans w przypadku beznadziejnym. Nie czuję się oszukany, skąd! Mam poukładane szczęśliwe życie, dwa samochody, żonę, trzy córki, psa. Od tego roku zwiększyłem stawkę ubezpieczenia bo mnie stać. W piątki chodzę na piwo do pubu z kolegami z pracy, a w sobotę żona nas ciąga po muzeach i galeriach. Najstarsza córka miała brzydki kaszel wczoraj, ale dziś jej przeszło. Wszyscy mamy większość własnego uzębienia, pies ma czasem nawet cudze. Nigdy nie braliśmy udziału w żadnym poważniejszym wypadku, raz kiedyś w wypadku nagłego deszczu schroniliśmy się w stodole. Mamy generalnie wszystko obcykane na legalu...Jednak oni są zwykle innego zdania.Córki kaszel okazuje się być sekretnym językiem, za pomocą którego miałaby przekazywać zakodowane wiadomości chińczykom i xiotorntończykom. Pies wzbudza podejrzenia nadmiarem energii, ciągle biega z wywieszonym ozorem (pewnie zbiera próbki DNA jak zapierdala po podwórzu!) zaczyna o świcie i właściwie kończy godzinę czy dwie przed. Jest bez wątpienia istotą hybrydową, zasilaną energią atomową, służącą do zbierania próbek otoczenia oraz bohaterów sceny. DNA! KGB!! TVN!!!A poza tym, ubezpieczenia są lewe, na kołach auta znaleźliśmy ślady koki, pańska żona jest przesłuchiwana w sprawie o zbiorowy mord, pańska najmłodsza córka jest gejem i transwestytą, najstarsza jest prawicującą ateistką, pan jest kryptohomofobem i hipokrytą, do tego zadufanym w sobie grafomanem.Gleba...Debil...Hhtffuuuu!...Podnieś to...Debilu...Oni się nie cackają. Jak coś robią to robią to po całości. Nie ma zmiłuj. Wióry lecą. Ogniem splecione dłonie z materią, spojrzeniem na mapy wszysko czynią nowym, pośród lądów znikomych na tle oceanu prawdy, jakże są oni w tym pędzie dostojni, jakże wewnętrznie wysocy...Przed ich obliczem ustają reakcje, ustaje nawet ciekawość, teraz to oni na prawdę, każdą literę kładą, każdą stukrotnie mierzą i ważą, a wtedy ją kładą za mnie.Oni są wszędzie.Oni mi mrożą krew w żyłach.Oni nie dają mi pisać..
Rozdział IV My
My zawsze mówimy więcej prawdy, niż byśmy chcieli powiedzieć, ale zmusza nas do tego wyjątkowa sytuacja. Siłą rzeczy musimy dobywać pewnej pojęciowej prewencji, aby rzeczy oczywiste zostały raz na zawsze ustalone. Połowa z nas zajmie miejsce po lewej a połowa po prawej stronie. Trzecia połowa zajmie miejsce zwyczajowo po środku. By być należycie dokładnym wyjaśnię, że trzecia połowa dzieli się na dwie połowy, gdzie druga połowa trzeciej połowy, dzieli się na dwie hiperpołowy, które ulegają kwantowemu rozproszeniu pomiędzy lewą i prawą stroną a centrum. To właśnie aktywność tych najbardziej rozrzedzonych cząsteczek, ich ciągła, bezskuteczna oscylacja między bardziej określonymi stanowiskami czyni tą sytuację wyjątkową. Dlatego postanowiliśmy, że zostaniemy orędownikami prawdy, my zawsze ceniliśmy sobie prawdę! Cóż, że w czasie przeszłym, ale zawsze! Szkoda, że się nie da cenić czegoś w czasie przeszłym dokonanym, jakby to już miało zostać na całe życie. Gdyby się jednak dało, wszystkie te rzeczy z biegiem czasu stawałyby się przecenione, a to chyba byłoby politycznie niepoprawne. Niezły tu widać poligon dla prawników, ale my się nie damy zwieść temu pustosłowiu, jesteśmy wszak orędownikami prawdy i prawdy stanowczo żądamy, choćby była gorzka, choćby nawet miała cień na przodków naszych rzucać. Albo też na nas samych, co już jest do niczego nie podobna.Przełkniem te zniewagę, bośmy prawdą sławni.Idziemy na wzgórza, skąd widok się szerzy niczym nie zmącony aż po horyzontu brzegi, gdzie myśl nasza spójna, zdolna ten horyzont z zenitem nie raz pomylić, nim zapadnie się wreszcie pod ciężarem znaczeń niczym biały karzeł. A wtedy już tylko prawda niedościgniona meandrami spływa z nurtem geometrii... Co następuje po tym, jest już jedynie bezkształtną egzystencją.
Rozdział V Wy.
Wy natomiast nie macie związku z tą całą sytuacją, a raczej ryzykujecie ten związek pchani weń opieszałością rekwizytora. Jego łopoczący pośród wielu wymiarów nieczarny antypłaszcz wyznaczał zazwyczaj linię kontrastu, o którym tak wiele liter legło uprzednio w menu.Menu było obskórne, co jeszcze głębiej korelowało z przytulnym wnętrzem Malcolma, idealnie kontrastując całą geometrię. Płomienie groźnego spojrzenia, którym omiatał lodową pustynię, wytapiał z bieguna zyliardy ton metrycznych wody. Metryka ton stawała się dynamicznie zmienna pod ciężarem spojrzeń Malcolma. Spojrzenia przechodziły stopniowo z omiatających w kompulsywnie migotliwe. Oczy Malcolma w pełnym słońcu nie czuły najmniejszych sentymentów do takiego ogromu bieli i światła, lecz ich posiadacz forsował je do pełnego rozwarcia. Wytworzona w ten sposób swoista walka wzmagała migotanie kwarków do tego stopnia, że Malcolm poklatkowo w trakcie coraz częstrzych mrugnięć począł dostrzegać kobiecą łydkę. On zmagał się z czasem w tym czasie, kiedy Marta naciągała rajstopę. My byliśmy zbyt zajęci umiłowaniem prawdy, by sprotestować użycie przez Martę osiemnasto centymetrowej szpilki, nawet w miejscach takich jak Amsterdam. Oni zaś jak zwykle wszystkiego byli świadomi, i w skupionym milczeniu kładli starannie litery za mnie.I wtedy zjawiliście się Wy.Rozsiadliście się nieco inwazyjnie w świadomości i zaczęliście krytykować. Jakby nas mało tu było. On mówi, że nic nie pamięta, Ona strzela focha, My się zwijamy ze śmiechu, Oni się dawno pogubili, pani Atkinson biega za jakimś jełopem po strychu z siekierą, siekiera się szczerzy do łyżek, Malcolm mruga szybciej od kwantów, kwanty się najebały z chińczykiem i laską w krzykliwej kiecce, kiecka leży pod czarnym płaszczem, chuj wie co tam robią, rekwizytor nie może nic znaleść, ogólnie zrobił się niezły burdel i jeszcze teraz Wy.No jak już tu jesteście, to powinniście gały wytrzeszczać, bo bez tego łi ol fakin lostet kurwa...Dlatego to mi nakazuje, to nagabuje, to się wije wzdłuż osnowy wątka i powraca w obie strony jednocześnie nieskończoną ilość razy, przez co w kółko się zapętla.Z tego się robi Was więcej i więcej. Mnie zresztą też. I jego i Jej, bo Oni to już dawno zaczęli się namnarzać geometrycznie. Gometrycznie też jest fajnie. Każdemu polecam spróbować. I Każdej. Chociaż jednym palcem. Wy się zdajecie mimo wszystko raczej w znikomym stopniu ulegać temu całemu zamieszaniu. Wasze klatki piersiowe unoszą się i opadają równomiernie, kiedy Wasze oczy pochłaniają kolejne litery, KTÓRE ONI W SKUPIONYM MILCZENIU kładą...Wasze serca pompują rzeki krwi, krwi która transportuje do każdej Waszej komórki maleńką cząsteczkę tlenu, homeopatycznie skażoną moim myślotokiem. Ona też to widzi. Już ścierki jakiejś szuka. Oni coś notują. Malcolm wreszcie zasnął, to Wy jesteście powodem dla którego to wszystko się dzieję. Nie mówię, że bez Was by się nie działo, ale dzieje się przez Was. Tu i Teraz. I co Wy na to?
Rozdział VI Ja.
Ja następną rzecz napiszę już chyba bardziej o czymś...
KONIEC...
Metaepilog:
Honoru, Boga, Ojczyzny wiadomo, jestem już tutaj z Wami cztery dekady i się wyrażam, brzydzę się ich albo lub/też inaczej je całkiem pojmuję.
Mam parę imion, a nawet już znacznie więcej niż parę...
Ci którzy głębiej otarli się we mnie, czasem mnie zaskakują i chwała Im za to...
Każdy jest owladnięty hipokryzją. Oznacza to, że każdy jest hipokrytą.
Każdy.
Każdy też okłamuje. Nie znaczy to, że każdy jest kłamcą, ale każdy bez przerwy okłamuje. Siebie, innych, a nawet całą resztę...
Każdy.
Każdy też ma tendencje do pokazywania się w najlepszym (we własnym subiektywnym rozumieniu) świetle.
Jest tego więcej, ale nie o to...
Jednym słowem każdy coś gra.
Konstantli...
Zapraszam zatem na krótką wędrówkę po moich umysłowych bezdrożach, bowiem to wszystko przecież i tak nie dzieje się na prawdę...Jeśli dzieje się...To mam przejebane...
Wyglądaj listu...
Na pewno napiszę...
P.S.: I love you...
(koniec końców...)
Callantsoog 2014