Smużka śliny nordmandzkiego mytogunona spływała po wiedźmińskiej szczęce kiedy Geralt śnił nie swoje sny w głębokiej komie, w jaką wszedł przy użyciu swoich wyspecjalizowanych ekstraktów na czas, kiedy jego ciało będą naprawiały inne wyspecjalizowane ekstrakty...
Sny nie były ani jego, ani nikogo z otoczenia przyznaję, że nie były również, ani moje, ani autora, bo kiedy podsunąłem mu to do przeczytania,
kręcił głową, że nieee...
Sny właściwie nie były nawet ludzkie...
Były to czysto abstrakcyjne sny początków jakiegoś istnienia. Lekko trąciły jakimś większym prenatalnym wydarzeniem, niż porostem i mchem...
Były szybkie, zróżnicowane i wielopoziomowe...
Były jak najbardziej namacalne, możnaby rzec, że absolutnie organiczne...
Były przełomowo nowe...
Więc śnił je Geralt zażarcie, pamiętając, że ma jeszcze chwilę czasu i rozkoszował się tym śnieniem w najlepsze.
A tymczasem w czasach kiedy Lech Rzezimiech penetrował opętańczo i łapczywie brzegi lasów Eglin i pobrzeżne rubieże, pospolity człek nie znał się na wszystkim, w tym na astrofizyce przyznając pokornie, iż jest ona domeną li tylko najznakomitrzych arcymagów.
A tych było ma się rozumieć na całym świecie ośmiu.
Może w istocie ma to jakiś swój związek z postacią Rincewinda, ale daleki bym był od ferowania wyroków, iż sam Rincewind byłby czemuś winny.
Bym był, gdybym nie był, ale jestem!
Już sam akt pojawienia się Rincewinda choćby w zbliżonej czasoprzestrzeni znosi skutecznie prądy mej świadomości ku założeniom, że pewnie się zaraz jakieś nieszczęście, czy inne niedorajdztwo wydarzy i że stanowczo się lepiej trzy razy na gówno przeżegnać, jak raz nie dość w porę szkodnika wyuważyć z tłumu.
Nie żebym tam zaraz grał zachowawczo...
Zresztą dobra, wracajmy do Tłumu.
A ten się mienił przed oczami wyobraźni autora, aż mu się te wybauszały.
W ich ogromnych, niemal podskakujących i poprzecinanych wąziutkimi czerwonymi peknięciami gałkach aż się kotłowało i na ich spękanych i rozdygotanych powierzchniach odbijał się tłum wraz c całą swoją różnorodnością, barw ferią, egzaltowaną piezoelektrycznością i wtórno-zwrotną silnie zjonizowaną falą psychoindukcyjną, a niższe ich partie trąciły nawet hipokryzją.
To był tłum doskonały...
Najbardziej surrealistycznie rzeczywisty konglomerat wszelkiej maści ras, kast, bytów form wszelakich, oraz garstka bytów, które nie istnieją...
Niegdyś poszczególnych i ogólnych zasad klasyfikowania było wiele, dopóki wszystkiego nie zniszczył Arytotelestor swoją kuriozalną doktryną...
Byli tam nawet przedstawiciele ze wszystkich ulic, ze wszystkich dzielnic, ze wszystkich miast, ze wszystkich krain, ze wszystkich planet, ze wszystkich światów, ze wszystkich wymiarów, ze wszystkich wszystkich, a nawet podobno z jeszcze kilku miejsc...
W tej właśnie chwili autor zauważył, ze zaprawdę od początku swojej działalności literackiej, właściwie pisze jedno i to samo zdanie, tylko próbuje wyrazić je inaczej.
Odkrył iż to frustruje go najgłębiej i poddał się niezwłocznie bezdennej melancholii, porzucając obowiązki po raz milion tysiąc setny na me obolałe...
Barki Narratora
yyyy...
Barki Armatora przepływały tędy o tej porze roku regularnie.
To akurat był niezwykły przypadek, że na dwóch z nich znalazła się praktycznie cała ekipa.
A na jej czele Rincewind z całym swoim nieszczęściem.
Ten, na którego się lepiej przeżegnać czy zesrać, czy coś...
Co mi się zawsze kojarzył z tym Arystotelestorem z Khorinis, co po placu targowym szedł zawsze za Moniką i się onanizował wykrzykując, że bogowie są okrutni skoro stworzyli świat, w którym głodu żołądka nie da się tak zmanipulować ręcznie jak głodu żołędka!
Trzeba przyznać, że Monika cudnie kręciła tymi swoimi biodrami, gdy się szła bagiennego ziela do Martwej Harpii ojarać.
Aż bogowie z niebios gały wyłupiali i kopary im do chmur aż opadali...
W górach dzieci na ich brodach się wtedy huśtały, znać było kiedy Monika najarać się idzie po wszystkich krainach...
Dooooobra była...
Monicca...
Monisia...
Moniczka...
KURWA!!!
- grzmotnęło przeraźliwie...
CZYŚ TY SIĘ NARRATOR Z CHUJEM NA ŁBY POZAMIENIAŁ, CZYŚ SIĘ SZMATÓW ZAŚ ZWYCZAJNIE OŻARŁ???
- głos autora grzmiał pośród kartek niczym wybuch supernowej, gdyby fala dźwiękowa miała się po czym rozejść w przestrzeni kosmicznej...
ZAMKNIJ RYJ!!!
- ryknął autor
POWIADAM TOBIE, ŻE JAK MNIE BĘDZIESZ WKURWIAŁ A CZYTELNIKA PIERDOLETĄ ZAMĘCZAŁ, TO JA CIĘ KURWA ZDEGRADUJĘ
TY ZŁODZIEJSKA SUKO I WPROWADZĘ POSTAĆ LEKTORA!!!
- Ale za co? Panie?
A CO TY MYŚLISZ, ŻE JA LICZYĆ NIE UMIEM, ŻE SIĘ NIE DOMYŚLAM GDZIE GINIE BRAKUJĄCE ZŁOTO Z BAREK?
TO JEST TAK OBRZYDLIWE I NIEDORZECZNE, ŻE LEPIEJ ZAWRZYJ GĘBĘ I OTWÓRZ PONOWNIE KU UCIESZE CZYTELNIKÓW!!!
- tak panie...
JUŻ!!!
I tym oto drobnym nieporo
RYYYYJ!!!
Rzeka Jaruga przecinała cały las Eglin na trzy części. Na wskroś, na wschód i na zachód. Ta pierwsza część dostępna była dla większości magów i istot magicznych, choć nie jedynie...
Dawało się wciągać weń wszystko.
Dlatego ta właśnie część pękałaby w szwach najchętniej. Robiłaby to, gdyby nie była tak permanentnie magiczna.
Zachodnią część Eglin zamieszkiwały Driady oliwkowosraczkowate, a wschodnią sraczkowatooliwkowe oczywiście.
I jak się łatwo odrywa ten paseczek foli od nowej paczki papierosów, tak łatwo i prosto wyrżnięta, choć charakterologicznie pokręcona linia rzeki Jarugi przecinała na prawie równe pół, dwa od zarania zwaśnine driadyckie plemiona.
Rzeką Jarugą co roku na jesień, a czasem nawet pośród pierwszysch śniegów przepływały przez las Eglin barki Narratora.
yyyyy...
Armatora!
Traf chciał, że na dziewiatej z nich w tym roku płyną pogrążony w głębokiej mykoherbalnej komie regeneracyjnej wiedźmin Geralt Aleksandrjejewicz Zrivji, który przez szczelinę w dziurawym firewall'u przedostał się do sieci, gdzie przedzierając się przez Dziewiątą Strefę w rezultacie trafił na karty tej opowieści, a stamtąd już niemal bezpośrednio (pomijając kilka moich opisów, wybryków i spięć z autorem) na pokład barki w towarzystwie Jaskra i Stefanka.
Rincewind miał płynąć z nimi, ale poślizgnął się i runął do rzeki, a któryś z portowych chłopków, który pomagał przykręcać do ósemki klatkę z Wasylem wciągnął go na pokład i tak już zostało
I dobrze.
Przynajmniej Geralt jest bezpieczny...
OBYŚ W ZŁĄ GODZINĘ NIE SNUŁ TYCH SWOICH WĄTPLIWOŚCI
- dorzucił nagle autor
CZASEM NAWET JA SIĘ INSPIRUJĘ TYM TWOIM CHAMSKIM POCZUCIEM HUMORU I OGÓLNYM FOLKLOREM
- dodał
LECZ W RZECZY SAMEJ, TO W ZŁEJ MINUCIE, A NAWET SEKUNDZIE...
- przerwał nagle.
dalszy ciąg opowiem, kiedy wyjdę z szoku...
Sny nie były ani jego, ani nikogo z otoczenia przyznaję, że nie były również, ani moje, ani autora, bo kiedy podsunąłem mu to do przeczytania,
kręcił głową, że nieee...
Sny właściwie nie były nawet ludzkie...
Były to czysto abstrakcyjne sny początków jakiegoś istnienia. Lekko trąciły jakimś większym prenatalnym wydarzeniem, niż porostem i mchem...
Były szybkie, zróżnicowane i wielopoziomowe...
Były jak najbardziej namacalne, możnaby rzec, że absolutnie organiczne...
Były przełomowo nowe...
Więc śnił je Geralt zażarcie, pamiętając, że ma jeszcze chwilę czasu i rozkoszował się tym śnieniem w najlepsze.
A tymczasem w czasach kiedy Lech Rzezimiech penetrował opętańczo i łapczywie brzegi lasów Eglin i pobrzeżne rubieże, pospolity człek nie znał się na wszystkim, w tym na astrofizyce przyznając pokornie, iż jest ona domeną li tylko najznakomitrzych arcymagów.
A tych było ma się rozumieć na całym świecie ośmiu.
Może w istocie ma to jakiś swój związek z postacią Rincewinda, ale daleki bym był od ferowania wyroków, iż sam Rincewind byłby czemuś winny.
Bym był, gdybym nie był, ale jestem!
Już sam akt pojawienia się Rincewinda choćby w zbliżonej czasoprzestrzeni znosi skutecznie prądy mej świadomości ku założeniom, że pewnie się zaraz jakieś nieszczęście, czy inne niedorajdztwo wydarzy i że stanowczo się lepiej trzy razy na gówno przeżegnać, jak raz nie dość w porę szkodnika wyuważyć z tłumu.
Nie żebym tam zaraz grał zachowawczo...
Zresztą dobra, wracajmy do Tłumu.
A ten się mienił przed oczami wyobraźni autora, aż mu się te wybauszały.
W ich ogromnych, niemal podskakujących i poprzecinanych wąziutkimi czerwonymi peknięciami gałkach aż się kotłowało i na ich spękanych i rozdygotanych powierzchniach odbijał się tłum wraz c całą swoją różnorodnością, barw ferią, egzaltowaną piezoelektrycznością i wtórno-zwrotną silnie zjonizowaną falą psychoindukcyjną, a niższe ich partie trąciły nawet hipokryzją.
To był tłum doskonały...
Najbardziej surrealistycznie rzeczywisty konglomerat wszelkiej maści ras, kast, bytów form wszelakich, oraz garstka bytów, które nie istnieją...
Niegdyś poszczególnych i ogólnych zasad klasyfikowania było wiele, dopóki wszystkiego nie zniszczył Arytotelestor swoją kuriozalną doktryną...
Byli tam nawet przedstawiciele ze wszystkich ulic, ze wszystkich dzielnic, ze wszystkich miast, ze wszystkich krain, ze wszystkich planet, ze wszystkich światów, ze wszystkich wymiarów, ze wszystkich wszystkich, a nawet podobno z jeszcze kilku miejsc...
W tej właśnie chwili autor zauważył, ze zaprawdę od początku swojej działalności literackiej, właściwie pisze jedno i to samo zdanie, tylko próbuje wyrazić je inaczej.
Odkrył iż to frustruje go najgłębiej i poddał się niezwłocznie bezdennej melancholii, porzucając obowiązki po raz milion tysiąc setny na me obolałe...
Barki Narratora
yyyy...
Barki Armatora przepływały tędy o tej porze roku regularnie.
To akurat był niezwykły przypadek, że na dwóch z nich znalazła się praktycznie cała ekipa.
A na jej czele Rincewind z całym swoim nieszczęściem.
Ten, na którego się lepiej przeżegnać czy zesrać, czy coś...
Co mi się zawsze kojarzył z tym Arystotelestorem z Khorinis, co po placu targowym szedł zawsze za Moniką i się onanizował wykrzykując, że bogowie są okrutni skoro stworzyli świat, w którym głodu żołądka nie da się tak zmanipulować ręcznie jak głodu żołędka!
Trzeba przyznać, że Monika cudnie kręciła tymi swoimi biodrami, gdy się szła bagiennego ziela do Martwej Harpii ojarać.
Aż bogowie z niebios gały wyłupiali i kopary im do chmur aż opadali...
W górach dzieci na ich brodach się wtedy huśtały, znać było kiedy Monika najarać się idzie po wszystkich krainach...
Dooooobra była...
Monicca...
Monisia...
Moniczka...
KURWA!!!
- grzmotnęło przeraźliwie...
CZYŚ TY SIĘ NARRATOR Z CHUJEM NA ŁBY POZAMIENIAŁ, CZYŚ SIĘ SZMATÓW ZAŚ ZWYCZAJNIE OŻARŁ???
- głos autora grzmiał pośród kartek niczym wybuch supernowej, gdyby fala dźwiękowa miała się po czym rozejść w przestrzeni kosmicznej...
ZAMKNIJ RYJ!!!
- ryknął autor
POWIADAM TOBIE, ŻE JAK MNIE BĘDZIESZ WKURWIAŁ A CZYTELNIKA PIERDOLETĄ ZAMĘCZAŁ, TO JA CIĘ KURWA ZDEGRADUJĘ
TY ZŁODZIEJSKA SUKO I WPROWADZĘ POSTAĆ LEKTORA!!!
- Ale za co? Panie?
A CO TY MYŚLISZ, ŻE JA LICZYĆ NIE UMIEM, ŻE SIĘ NIE DOMYŚLAM GDZIE GINIE BRAKUJĄCE ZŁOTO Z BAREK?
TO JEST TAK OBRZYDLIWE I NIEDORZECZNE, ŻE LEPIEJ ZAWRZYJ GĘBĘ I OTWÓRZ PONOWNIE KU UCIESZE CZYTELNIKÓW!!!
- tak panie...
JUŻ!!!
I tym oto drobnym nieporo
RYYYYJ!!!
Rzeka Jaruga przecinała cały las Eglin na trzy części. Na wskroś, na wschód i na zachód. Ta pierwsza część dostępna była dla większości magów i istot magicznych, choć nie jedynie...
Dawało się wciągać weń wszystko.
Dlatego ta właśnie część pękałaby w szwach najchętniej. Robiłaby to, gdyby nie była tak permanentnie magiczna.
Zachodnią część Eglin zamieszkiwały Driady oliwkowosraczkowate, a wschodnią sraczkowatooliwkowe oczywiście.
I jak się łatwo odrywa ten paseczek foli od nowej paczki papierosów, tak łatwo i prosto wyrżnięta, choć charakterologicznie pokręcona linia rzeki Jarugi przecinała na prawie równe pół, dwa od zarania zwaśnine driadyckie plemiona.
Rzeką Jarugą co roku na jesień, a czasem nawet pośród pierwszysch śniegów przepływały przez las Eglin barki Narratora.
yyyyy...
Armatora!
Traf chciał, że na dziewiatej z nich w tym roku płyną pogrążony w głębokiej mykoherbalnej komie regeneracyjnej wiedźmin Geralt Aleksandrjejewicz Zrivji, który przez szczelinę w dziurawym firewall'u przedostał się do sieci, gdzie przedzierając się przez Dziewiątą Strefę w rezultacie trafił na karty tej opowieści, a stamtąd już niemal bezpośrednio (pomijając kilka moich opisów, wybryków i spięć z autorem) na pokład barki w towarzystwie Jaskra i Stefanka.
Rincewind miał płynąć z nimi, ale poślizgnął się i runął do rzeki, a któryś z portowych chłopków, który pomagał przykręcać do ósemki klatkę z Wasylem wciągnął go na pokład i tak już zostało
I dobrze.
Przynajmniej Geralt jest bezpieczny...
OBYŚ W ZŁĄ GODZINĘ NIE SNUŁ TYCH SWOICH WĄTPLIWOŚCI
- dorzucił nagle autor
CZASEM NAWET JA SIĘ INSPIRUJĘ TYM TWOIM CHAMSKIM POCZUCIEM HUMORU I OGÓLNYM FOLKLOREM
- dodał
LECZ W RZECZY SAMEJ, TO W ZŁEJ MINUCIE, A NAWET SEKUNDZIE...
- przerwał nagle.
dalszy ciąg opowiem, kiedy wyjdę z szoku...